piątek, 21 lutego 2014

Studia: Oczekiwania vs. rzeczywistość

Zawiera prawdę życiową Kucyka.

Na wstępie musimy ustalić jedną kwestię. Nie wiem, jak jest na waszych uczelniach. Nie wiem, jak jest na politechnikach. Piszę jedynie na podstawie swoich doświadczeń z dwóch uniwersytetów i dwóch kierunków. 
Powszechnie chwalimy studia. Mówimy licealistom, że dopiero na uczelni zobaczą prawdziwe życie, w nieskończoność toczymy wspomnienia i anegdoty z lat studenckich. Robienie licencjatu czy magisterki zaczyna być przedstawiane jako źródło wszelkich możliwych rozkoszy. Nasze opowieści potęgują oczekiwania kolejnych roczników, które widzą za drzwiami dowolnego wydziału Ziemię Obiecaną. Sęk w tym, że nikt nie opowiada o gorszych aspektach studiowania - bo i po co? Pora więc na małą demitologizację. Konwencję, na poczet tego tekstu, przejąłem od AbstrachujeTV. Eksperymentalnie, bo nie wiem, czy się sprawdzi w trybie pisanym.

Studia. W końcu wyłącznie rzeczy, które mnie interesują... 
Ta, żebyś się nie zdziwił. To, jakie zajęcia będziesz mieć na studiach, zależy wyłącznie od uczelni. Jeśli trafiłeś na świeżo otwarty kierunek, prawdopodobnie dostaniesz kombinację wszystkich kierunków - czymś trzeba zapchać plan zajęć. Nie mówiąc już o klasykach, jak Nauki pomocnicze filologii polskiej - pół roku uczenia się tworzenia przypisów bibliograficznych.
Fascynujące zajęcia i wykłady z pewnością poszerzą moje horyzonty.
Ćwiczenia i laboratoria zależą w całości od prowadzących. Jedni potrafią prowadzić interesujące zajęcia, inni wprowadzą Cię w stan katatonii nim minie pół godziny. Dodatkowo istnieje coś takiego jak autorski program zajęć - jeśli prowadzący chce robić przez pół roku Bargielską i Gombrowicza, to czeka Cię pół roku Bargielskiej i Gombrowicza. Na ogół jednak ćwiczenia sprowadzają się do maglowania czy to informacji, czy tekstów źródłowych. Wykłady to osobna liga, tu rozstrzał jest spory. Bywają takie, na które wnosi się dodatkowe krzesła. A bywają też takie, po których jedynym ratunkiem są cztery piwa. Co charakterystyczne, najlepsi wykładowcy znani są pod swoimi nazwiskami. Reszta często ma pseudonimy takie jak Kapitan Dygresja czy Ciasny Wiesiek.
Prace zaliczeniowe z pewnością będą budzić ambicje i chęć bycia najlepszym.
Zwłaszcza, gdy będą polegać na napisaniu jakiegoś teoretycznego nonsensu albo przeredagowaniu dziesięciu opracowań i nazwaniu wyniku własnym, jedenastym. Jeśli masz pecha i trafi Ci się praca w grupie, to dodatkowo będziesz musiał robić pod tempo nadpobudliwego lidera grupy. I znieść ocenę przez pryzmat wytworu czterech innych osób. Owszem, zdarzają się świetne prace. Jedną z nich było stworzenie własnego numeru miesięcznika. Byłem przekonany, że mam ten numer dalej na dysku, ale najwyraźniej gdzieś zaginął. Znalazłem za to screen mojego pulpitu, na którym jest okładka. I przy okazji kilkanaście tekstów, które wtedy popełniłem.


Wszystko jest więc loterią i nie nastawiałbym się na odczuwanie dumy z każdej pracy. Ulga, że macie problem z głowy, to maks na jaki możecie liczyć.
Te akademickie dyskusje...
Ta. Za stwierdzenie, że Wittlin był słaby psychicznie, skoro nie potrafił na czas wojny zrozumieć, że zabijanie jest niczym innym jak eliminacją zagrożeń, usłyszałem pytanie, co ja w ogóle robię na filologii polskiej, bo moje podejście jest niehumanistyczne. To nie Anglia, gdzie raz na jakiś czas wszyscy jedzą kolację z wykładowcami i przy winie debatują o czym popadnie. Chociaż muszę przyznać, że wykładowcy sporą wiedzę mają i z chęcią się nią dzielą. Ot, trzeba po prostu ich ścigać na własną rękę. I tu podzielę się pewną anegdotką. Historia miała miejsce podczas mojego pierwszego wykładu w życiu. Pojawiłem się na nim skacowany do granic możliwości. Prowadzący krążył po sali i zadawał ludziom pytania odnośnie ich zdania o demokracji. Padło na mnie. Chcąc mieć spokój, wyraziłem maksymalnie kontrowersyjną opinię, niemal pochwałę totalitaryzmu. W odpowiedzi usłyszałem wyrok: Bardzo interesująca wypowiedź, bardzo soczysta. Ja pana proszę do pierwszego rzędu, zrobimy sobie panel dyskusyjny.
Jak widać..studia to loteria. Ale szanse na skompletowanie samych rewelacyjnych prowadzących są znikome.
...i adrenalina podczas sesji egzaminacyjnej.
Ta, adrenalina. Z reguły każdego roku sesja dzieli się na dwa - trzy egzaminy, których należy się bać, ze dwa, które wymagają utopienia się w ryzach papieru z notatkami i potok jednostrzałowców - zaliczeń, które wymagają kilku godzin nauki. Po wystrzeleniu całego zapasu wiedzy i uzyskaniu wpisu człowiek automatycznie i bezwiednie czyści pamięć z nabytych informacji. Po dwóch tygodniach takiego cyrku jedyne, co się czuje to ulgę. Bywały sesje, które kończyłem ze średnią oscylującą wokół 5.0 i sesje, które zaliczałem statystycznie na 3.5. W obydwu przypadkach czułem się tak samo.
Nowe znajomości na całe życie, inteligentni ludzie i ich zainteresowania.
Na studia przyjmuje się każdego. W efekcie końcowym masz coś w rodzaju licealnej klasy. Tyle, że liczy ona 120 osób. Albo trzysta. Jeśli zaś chodzi o znajomości na całe życie - gdy rozmawiam ze znajomymi z pierwszych studiów, to bywa, że po trzech - czterech nazwiskach zaczynamy mieć problem z przypomnieniem sobie kolejnych.
Szalone studenckie imprezy, które będę wspominać latami.
Ta. Sugeruję wyłączyć amerykańskie komedie o studentach. 90% studenckich imprez to laptop na krześle, z którego wydobywa się jakaś Karczmareczka czy Bracia Figo-Fagot i cytrynówka pędzona dwa piętra niżej. Ewentualnie łażenie po mieście. Owszem, bywają naprawdę absurdalne momenty godne opowieści. Nie nastawiajcie się jednak na cuda. Karczmareczka, cytrynówka. I wydzwaniająca portiernia.
No i Juwenalia... wielkie, studenckie święto.
Ta. Cytrynówka i Karczmareczka. A do tego kiełbasa z grilla i tradycyjny już koncert Comy. No, chyba, że ktoś ma farta i studiuje się w mieście, które potrafi zorganizować coś więcej niż Happysad. Tak czy inaczej, nie zna Juwenaliów, kto nie mieszka w akademiku. A ten, kto mieszka w akademiku, ich nie pamięta.
Z pewnością będzie mi tego brakować.
A to akurat fakt. Studia są dobre i przyjemne. Zwłaszcza, kiedy studiuje się w innym mieście niż rodzinne. To taki przyjemny okres, kiedy jesteśmy w pełni dorośli, a jednak życie traktuje nas jak dzieci. W dodatku uczelnie starają się nas nie obciążać ponad stan, więc mamy czas na rozwijanie swoich umiejętności. Spora część z nas ma dość swojego kierunku w połowie drogi po licencjat. Sam zresztą nie skończyłem pierwszych studiów. Pewne rzeczy człowiek powinien w swoim życiu zaliczyć. Należy do nich właśnie cytrynówka z karbidu, wmawianie wykładowcy, że masz pojęcie, o czym mówisz i nauka w dziesięć osób przez całą noc. A jeśli przez te pięć lat zdążysz poza uczelnią jeszcze nauczyć się czegoś, bo chcesz, poznać interesujących ludzi, stworzyć coś, z czego będziesz dumny, jeśli opanujesz zdolność do błyskawicznego nawiązywania znajomości, przeżywania kilku dni na skraju bankructwa, nauczysz się improwizować i po prostu żyć - wtedy skończyłeś studia. Wiedza i tak zostaje, stale się zaskakuję pamiętaniem i wykorzystywaniem informacji, które odczytywałem z kartki minutę przed wejściem na egzamin. Albo z telefonu, pod ławką, dziesięć minut po wejściu.
A już na pewno skończyłeś je bardziej i lepiej niż ktoś, kto sprowadził życie do strugania rygorów egzaminacyjnych i wieczornej masturbacji przy powtarzaniu mantry, że jest wzorowym studentem i z pewnością zaoferują mu doktorat.

Czujcie się w pełni uprawnieni do wyrażania własnego zdania, opisywania własnej uczelni (przynajmniej tekst sumarycznie będzie bogatszy, by nie powiedzieć - obiektywny) czy wspominania cytrynówki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz