poniedziałek, 15 lutego 2016

Nie jestem polonistą


Polonistyka brzmi dumnie. 
Być może jesteś jednym z prymitywów, który właśnie się zaśmiał, rzucił sucharem o frytkach i dokonał samogwałtu na myśl o politechnice i swoim kierunku w stylu azbestoznawstwo, propedeutyka i grobotyka albo coś równie szumnego. Ewentualnie panienką, która póki co podpieprza matce drobne z zakupów, ale już wkrótce skończy studia i będzie konstruować roboty medyczne, za dwadzieścia tysięcy (nie śmiej się, takie są stawki!), mimo że w Polsce protezy nadal struga się z dębiny. W obydwu wypadkach możesz pocałować mnie w dupę, zamknąć kartę i iść pograć w planszówki albo owinąć się miedzianą rurą, włożyć na siebie wszystkie śmieci z piwnicy, zepsuć staremu szlifierkę i wrócić na ten karnawał dziwaków, który nazywasz 'imprezami postapo'. Inteligentnych, z każdej wyższej uczelni - poza Akademią Humanistyczną w Pułtusku - przepuszczam dalej.

Wielu z nas nie wie, dlaczego jest na filologii polskiej. Nie wiedzieliśmy chyba nigdy. Może nie mieliśmy pomysłu na życie, może lubiliśmy czytać, a może nurtowały nas te studia? Nie wiemy. Teraz jedynie chodzimy jak obłąkani na wykłady, ćwiczenia, zaliczenia i odliczamy niecierpliwie czas do dnia, kiedy to gówno będzie za nami. Na zawsze. Wielu. Większość.
Są jeszcze wyjątki, które myślą o tym dniu z przerażeniem. Wielkie i brzydkie rury taszczące tomy poezji współczesnej, które poza polonistyką nie mają nic innego, których żaden facet ich nie tknie, bo na świecie nie ma ani takich desperatów ani takiej ilości alkoholu. Oblizujące bezbarwne usta smokozordy, jęczące na myśl o dniu, kiedy dostaną zajęcia do prowadzenia i będą nagle mieć znaczenie dla innych. Wycofane panienki, które kaligrafują notatki nawet ze szkoleń BHP. Nędzne chłopaczki z łapami, które nigdy nie widziały łopaty czy nawet pieprzonego młotka, nosiciele skórzanych teczek rodem z epoki Oleksego, perorujący o głupocie studentów, którzy nie wykorzystują tylu okazji, by poszerzyć horyzonty... Oto poloniści. Kwiat filologii. Cała reszta po prostu jest inteligentna mniej lub bardziej i próbuje przejść przez te studia tak, jak człowiek próbuje się wys...zdefekować w zamarzniętej wygódce podczas śnieżycy. Kiedyś pisałem tekst o polonistyce, ale z biegiem lat widzę go jako niekompletny, zbyt pobieżny. Jeżeli polonistyka na licencjacie jest jak Morfeusz oferujący trzydzieści różnych pigułek, to w przypadku magisterki pigułki są w postaci czopków wielkości gruszek, a Morfeusz ma sto kilogramów wagi, jest z wami w jednej celi i w ogóle nie pyta o zdanie. 
Tak można streścić polonistykę w kilku słowach. Te studia oferują poszerzenie owych horyzontów, nie przeczę. Fonetyka prasłowiańska na którą narzekałem ja i miliony innych ludzi z każdego rocznika, okazuje się po latach ciekawa, a człowiek kupując miód pitny instynktownie myśli o nim med. I uśmiecha się do wspomnień. Nauczono mnie czytać w inny sposób, niż czyta zwykły śmiertelnik. Rozumieć inaczej. Znajdować w czytanych wieki temu książkach rzeczy, których nigdy bym nie dostrzegł. Słodka Freyo, te studia sprawiły, że należę do promila społeczeństwa rozumiejącego sztukę współczesną, a przynajmniej wiedzącego jak należy próbować ją rozumieć.
Tu kończą się zalety.
Filologia to literatura, nierozłącznie. Już czuję ten zacisk ud czytelniczek, te lubieżne szepty Witkacy... Świetlicki... Wojaczek... Taki wał, drogie panie. Czeka Was najpierw przeprawa przez wszystkie bajronizmy, bowaryzmy i osjanizmy. Niezliczone Pieśni o zabiciu Pana Tęczyńskiego i Wiersze Słoty o chlebowym stole. I to jeszcze będzie w porządku, bo później nadejdzie literatura współczesna. Zastanawialiście się może, kto kupuje tę całą literaturę wyższą i piękną? Kto dyma do kasy w Empiku dzierżąc pod pachą kolejną prozę eksperymentalną zapisaną strumieniem świadomości? Bibliotekarki, masochiści i polonistyka. Studiowanie filologii polskiej to tysiące stron nieludzkiego gówna, od którego bolą oczy. Polonistyka to właśnie Paw królowej, to Kup kota w worku Różewicza, Lubiewo Witkowskiego i wszystkie inne, tego typu. Polonistyka to czytanie Dwóch fiatów Bargielskiej, to Let's kohelet wracający jak senny koszmar, gdzie przez półtorej godziny trzeba zrozumieć, jakim cudem to nagrodzono i za co, dlaczego to jest wybitne i dlaczego się podoba? To sprzedawanie własnej duszy, nie jednorazowe, a wielokrotne, to robienie z intelektu dziwki i sprzedawanie jej na egzaminach i ćwiczeniach, nasze doświadczenia czytelnicze, nasze wspomnienia i znajomość literatury pachną burdelem i tanim środkiem do dezynfekcji. Lubosz, zacny polonisto, kształcący mój krnąbrny umysł w licealnych murach. Pamiętam spory z Tobą, pamiętam jak tłukłeś mi - niczym Bladaczka - mądrość, że Mickiewicz świetną rzeczą jest. I ja głupi, siedemnastoletni, nie rozumiałem. Jakże mi żal teraz, gdy dla przyjemności wracam do Improwizacji, gdy zapuszczam się w najbardziej zapomnianą część Dziadów, gdy widzę Gustawa z dwiema ranami, a każda potworniejsza od drugiej.
Filologia polska to także teoria. Eseje znakomitych myślicieli i teoretyków, czyli ciągnące się przez dziesiątki stron wywody, które wykręcają flaki i umysł jednocześnie. To Barthes, który w przedmowie ma zawsze wyjaśnienie tłumacza, że nie dawał rady ogarnąć, co autor chciał przekazać. To wszystkie pierdoły o temacie i remacie, znaczeniu i znaczeniowości, synchronii i diachronii. Całe ryzy kserowanego przez kolejne pokolenia koszmaru, jak zupa z papy bitumicznej. To wypaczenie idei krytycznego podejścia i szukania nowych rozwiązań, zabieranie autorowi prawa do sensu tekstu i obdarzanie tymże prawem wszystkich chętnych, nakłanianie do gwałtów w imię dekonstrukcji. Myślisz, że piosenki Jacka Kaczmarskiego mają wiele znaczeń? Polonista znajdzie Ci dziesięć interpretacji w Dzieciach z Bullerbyn, popierając każdą milionem artykułów Barthesa, Sławińskiego i całej reszty.
Jednocześnie istnieje kanon. Panteon. Głośno było o recenzjach z lubimy-czytac.pl, z wyśmiewania opinii innych. Żulczyk bodajże powiedział wtedy, by ludzie nie wahali się szargać autorytetów, zwalać pomników, wznosić na piedestał i strącać. Pechowo Żulczyk jest pisarzem, nie polonistyką. My musimy doceniać. Możemy - jeśli wykładowca jest tolerancyjny - nie lubić i nie rozumieć, ale to oznacza nasz skrywany prymitywizm. Nie macie pojęcia, jakie koszmary musimy czytać, ba! rozumieć i analizować. Jeżeli Olga Tokarczuk w swojej powieści umieszcza losowe przepisy na dania z grzybów trujących, to my przez 90 minut wałkujemy, dlaczego przepisy, dlaczego grzyby i dlaczego trujące. Z wypiekami na twarzach rozpatrujemy rewelację, że przecież grzyb to taka niezdefiniowana forma życia...
Mało? Witajcie po stronie wszystkich nowoczesnych form poglądowych. Polonistyka to kraina potworów. Dyskretny romans z szukaniem cech charakterystycznych dla twórczości kobiecej szybko stał się pieprzonym poligonem waginalnym. Wszyscy znacie angielskie słowo history. Na polonistyce poznacie jeszcze herstory. Rzucając żarcik o transtory boję się, że natchnę jakiegoś pojeba i wymyśli podobną bzdurę, wzbogacając program zajęć. Feminizm? Do oporu, w najdurniejszym aspekcie. Przeczytacie miliony esejów o pisaniu waginą, o kolosach na glinianych jądrach (pozdrowienia dla Helene Cixous. Ty akurat nie powinnaś nigdy odrywać się od rondla). Tylko na polonistyce zostaniecie zmuszeni do czytania powieści pokroju Lubiewo (tego nie sprawdzajcie, serio, nie róbcie sobie takiej krzywdy). Bywały zajęcia, po których musiałem zjeść golonkę, wypić trzy sety, przełknąć kiszonego ogóra i klepnąć jakąś łanię w dupę, by w ogóle dojść do siebie. No, zdarzały się też śmieszne ćwiczenia, kiedy trzech chłopa orało Cixous jak burą sukę, 27 dziewczyn milczało w duchu zgadzając się z kolegami, a prowadząca nie wiedziała, co ze sobą zrobić, bo nie tak widziała w wyobraźni krytykę feministyczną. W tym roku padło pytanie - w ramach obrabiania tekstu, jakie są cechy plotki. Pewna dziewczyna rzuciła, że -klasycznie rzecz ujmując - plotkują kobiety. Rzuciło się na nią czterech facetów, wrzeszcząc o dyskryminacji. Wyobrażacie to sobie? Kobieta rzuca - świadoma faktów i stereotypów - wyświechtany pogląd adekwatny do przedmiotu dyskusji, a feministycznego bólu dupy dostają typy z pindolem. Nie wspominam nawet o tym, że dla większości wykładowców studenci dzielą się na przyjmujących poglądy z tekstu wskazanego za swoje i zbyt głupich kretynów do odsiania.
Lubisz zbierać po dupie mokrą ścierą? Polonistyka to miejsce dla Ciebie, studia umożliwią Ci łaszenie się jak kundel do zaliczeń, potakiwanie dla własnego zdrowia i absolutny brak zrozumienia dla faktu, że niektórzy pracują, bo muszą i są dorośli, a inni dojeżdżają 4 godziny na każde zajęcia. Nie jesteś dorosły. Jesteś pieprzonym zwierzęciem, podczłowiekiem z numerem legitymacji, powinieneś go sobie wydziabać na ręce długopisem. I płonąć w piekle, bo śmiesz wspominać o życiu poza murami uczelni, na najważniejszej rzeczy na świecie, jaką są wykłady z literatury jakiejś, opcjonalnie jej problemów/kwestii/aspektów. Tak, 3/4 przedmiotów na polonistyce ma nazwę robioną według tabeli - 4 kolumny z różnymi słowami, wybierz po jednym.
Tymczasem mniejszości o których wspomniałem, z ekscytacją na twarzy zapisują kolejne ryzy papieru, skrzętnie ukrywane przed wzrokiem śmiertelników. Nigdzie nie poznałem tak wspaniałych kobiet, jak te na polonistyce. I tak wspaniałych pind. Po 3 latach wykształciłem wręcz cały klucz do interpretowanie kobiet na podstawie ich pyska i notatek. Niezawodny. Z tego miejsca pozdrawiam wszystkie dziewczątka, które przez całe lata pomagały mi, jak tylko mogły.
Polonistyka przez wszystkie lata i etapy studiów będzie chciała was złamać. Uczynić polonistami. Polonista to właśnie ta mniejszość. Polonista to rynek zbytu dla literatów, którzy sami nie wiedzą, co ze sobą zrobić, dla eseistów, próbujących wymyślić coś nowego, bo może wtedy zaprosi się ich na jakiś odczyt i dostaną darmową kanapkę. Polonista to człowiek, który dał się namówić na zrobienie gały dementorowi. To ktoś, kto odruchowo szuka dziesiątego sensu i szóstego dna, a myśl potrafi odwrócić tyle razy, że sam już nie wie o co mu - kurwa - chodziło. Dlatego nie jestem polonistą. Należę do elitarnej grupy ludzi, która nigdy nie dała się złamać, a jednocześnie - nierzadko po wielkich bojach - oddawała co semestr indeks. Pamiętam te teksty i książki, znam narzędzia, wiem jak się to robi i mogę, ale wciąż widzę w tym wszystkim, to co Piłsudski widział w Polsce - pierdel, serdel i burdel. 

Ostatnimi czasy humanistyka podnosi bunt, niedoceniona i niedofinansowana. Z jednej strony całkowicie to rozumiem - naród bez kultury, bez intelektualnego dorobku i myślicieli, naród, który nie pogłębia wiedzy i nie dąży do mądrości nieprzeliczalnej, będącej sztuką dla sztuki, jest tylko siedliskiem wyrobników, mokrym snem Janusza Radler-Mikkego i jego paróweczek, zapleczem do stawiania fabryk pralek, butów, herbat i wafli. Z drugiej strony jednak, jeśli można dać milion na nowoczesne technologie albo osiem tomów rozprawy o antropologiczno-kulturowych śladach znaczeniach i znaczeniowości w dziełach jakiegoś średniowiecznego wierszoklety albo prace badawcze nad prasłowiańskimi formami nawołującymi zwierzęta, to nawet ja mam w dupie wszystkie polonistyki świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz