Kiedy byłem dzieckiem, świat wydawał się dość prosty. Dorośli mieli zmartwienia oczywiste i takie, o których nie mówili. Pracowali, zajmowali się życiem i odpoczywali od niego. Istnieli. A świat zdawał się światem, koloseum przyjemności, obowiązków i życia z innymi ludźmi. Prawdopodobnie wtedy taki był. Tylko nie istnieli jeszcze trendsetterzy.
Jogurt. Zwykły jogurt, tyle że w butelce. Kiedyś jogurty jedzono albo i pito. Dziś to niewykonalne. Dziś trzeba podjąć wyzwanie. Podejmij wyzwanie, wyżłop jogurt, trzydzieści jogurtów. Wyzwanie. Poczuj tę wolę walki z własnym rozumem i podejmij wyzwanie jogurtu. Walcz. Żryj jogurcik, trzydzieści jogurcików. Dobry chłopiec.
Dziś wszystko musi być wyzwaniem. Przeżyciem. Czynem. Nie można zjeść ani wypić. Należy uwolnić ducha, okiełznać ducha, przełamać bariery. Pokonać granice. Puszką napoju.
Styl życia. Każdy jakiś miał. Jeden grał na gitarze, drugi codziennie jadł golonkę. Niektórzy coś ćwiczyli. Bez powodu tematu się nie ruszało, bo zawsze były inne, ciekawsze. A i gówno jednego obchodziło, co drugi robi w wolnym czasie. Tamci żyli zdrowo, inni wesoło, a większość była gdzieś pomiędzy.
Dziś styl życia musi mieć każdy. Obowiązkowy jak szczepienie. W oparciu o pięć poradników i ze dwa blogi. Porządny styl, żeby było czym zanudzać wszystkich wokół. Z setkami zdjęć butów do biegania i sojowych kotletów. Jedzonych do godziny osiemnastej, później tylko woda i zdychanie z głodu przy wrzucaniu zdjęć do sieci.
Dawniej szło się do pracy. Otrzymywało awans albo zmieniało firmę. Ludzie pracowali. W budach i biurowcach, firmach i hurtowniach. Agencjach i kancelariach. Pracowali. Niektórzy oczywiście malowali, pisali, grali i zajmowali się sztuką.
Dziś nikt nie pracuje. Każdy tworzy, jest artystą. Tatuażysta nie pracuje, tworzy sztukę. Setna mandala, czaszka albo kruk, którego dzierga na ramieniu jest sztuką. Osiem godzin z maszynką w ręce to też sztuka. Fryzjer jest artystą. Nawet kebab można zrobić artystycznie. Każdy jest artystą w swoim fachu. Wstyd nim nie być, przegrać życie jako pracownik na etacie. Kto żywy, ten ucieka od korporacji. Jakby praca w wielkim molochu była gorsza od desperackich prób realizowania coraz durniejszych pomysłów określanych roboczo projektem. Aż zabawne, gdy człowiek pomyśli jaki zawód dawniej nazywało się oględnie artystką.
Coraz częściej muszę tłumaczyć ludziom znaczenie słów dla mnie oczywistych. Zakorzenionych w języku od dawna, lecz rzadko używanych w zwykłej, potocznej rozmowie. Coraz częściej muszę orientować się w briefach, kejsach i poronionych skrótach. To drugie umiem zrozumieć, każda nisza wytwarza specyficzny język, wystarczy posłuchać ludzi grających w jakąś sieciówkę. Tego pierwszego - w żaden sposób.
Coraz częściej widzę pacanów żrących w czapkach. Tylko czekam aż samozwańczy guru stylu bycia, postanowi napisać tekst o tym, jak gardzi kulturą i ściga zachodnią nowoczesność.
Coraz częściej widzę myśl nowoczesną. Walkę o dwa damskie kible na jeden męski w imię sprawiedliwości. Walkę o wegetariańskie parówy na stacjach benzynowych, jakby nie dało się po prostu żreć czegoś innego będąc wielbicielem trocin.
Coraz częściej widzę, że świat zmienia się szybciej niż serce śmiertelnika, cytując Baudelaire'a.
Ja nie tęsknię za angielskim Cartoon Network, za hot dogami z zieloną musztardą ani innymi reliktami przeszłości. Wciąż wolę pizzę od schabowego i lubię blask neonów. Ostre porno, którego nie trzeba przewijać ani zgrywać od sąsiada. Dostęp do dowolnej muzyki o każdej porze dni i nocy. Wolę mieć trzystu znajomych z całej Polski, niż dwudziestu z własnego miasta. Smartfony, bezprzewodowy internet, rozwiązłość i lubieżność. Ja kocham nowoczesność.
Tęsknię tylko za czasami, gdy definiowała się sama, bez niczyjej pomocy. A żadna jej forma nie była sztuką najwyższą i obligatoryjną.
Dlatego właśnie pieprzę.
Nie zmienię świata. Ale to jeszcze nie powód, by zmieniać siebie. Nie muszę iść z prądem ani pod prąd. Jestem sam dla siebie wektorem, zwrotem i kierunkiem. Będę trwał na posterunku hedonizmu, dożywotnio zachowując tytuły i pariasa i cesarza. Nigdy nie pisałem bloga, by być zabawnym. Nie czułem też potrzeby, by łatać dziesiątki związków. Nigdy nie szukałem akceptacji. Nie zliczę ile osób zdążyłem przez ponad rok aktywności obrazić. Jeśli jesteś głupia, gruba albo sądzisz, że świetnie wyglądasz w koszulkach Nirvany, zapewne jeszcze nieraz cofniesz mi lajka. Robiąc miejsce dla dziesięciu kolejnych. Lubię was, nawet tych, których nie powinienem. Ale z pierwszego tysiąca czytelników zostało może kilku. Za rok spośród was nie uchowa się zapewne nawet jedna trzecia.
Idą zmiany, chyba tylko bogowie wiedzą jak wielkie. Umarł król, niech żyje król.
Wróciłem. Tym razem na dobre.
0 komentarze:
Prześlij komentarz