Wróciłem. Nawet się domyłem. Kolejny Woodstock za mną. Jak zawsze inny niż pozostałe. Nawet bardzo inny. W tym roku odkryłem, że chyba jestem za stary.
Na mój pierwszy Woodstock pojechałem jako siedemnastolatek. Wyjechałem z jakąś dziwną grupą, finalnie wylądowałem z jeszcze dziwniejszą. Zrobiłem setki kilometrów z buta, byłem wszędzie i wykorzystałem każdą sekundę. Później tęskniłem cały rok, słuchałem audycji Owsiaka i czekałem na kolejny sierpień. Znów zabawa trwała dniem i nocą, a każda doba była jak sen. Zmieniali się ludzie, miejsca, daty wyjazdów i sam sposób zabawy. A jednak wciąż czekałem na każdy sierpień.
W tym roku sierpień miał nadejść, ale nic nie płonęło w duszy. Równie dobrze mógł być za miesiąc.
Rozsiedliśmy się w pociągu i wyjęliśmy piwo. Drogę umilić nam miało kilka kilogramów Bravo i Popcornu, które zapieprzyłem młodszej siostrze kumpla. Miejsce jak zawsze zajęliśmy komfortowe, wsiadanie w pociąg stało się rutyną po ośmiu latach. Wszystko byłoby idealne, gdyby nie pielgrzymki łażące tam i z powrotem. Podpity różowy jednorożec głodny przygód, Jack Swallow, który w poszukiwaniu swoich rzeczy nosił je tam i z powrotem, nastoletnie hipiski z nadmiarem energii. Całość doprowadzająca do szału. A przecież pamiętam swoje pierwsze przejazdy, kiedy wędrowałem od jednego końca do drugiego, pijąc ze wszystkimi. Raz nawet trenowałem parkour biegnąc przez cały pociąg, przeskakując nad ludźmi i wspinając się po barierkach. Tak, w glanach. I nie zawsze lądowałem między ludźmi. Starość. Z drugiej strony, poprzednią noc spędziłem pakując się i drukując dokumenty, a dzień poświęciłem na wartę przed dziekanatem. Dzięki opóźnieniom w rejestracji nie zdążyłem nawet niczego zjeść. Może dlatego byłem tak upierdliwy.
Przemarsz upłynął bez zmian. Nie licząc tempa. Całą drogę z dworca na woodstockowe pole przerżnęliśmy błyskawicznie. Za gówniarza wlekliśmy się nieludzko, robiliśmy postoje. Tym razem jedyna przerwa nastąpiła, by uzupełnić zapas piwa i dociążyć plecaki.
Miejsce. Za młodu rozbijaliśmy się jak popadło. Czasem lokacja czekała na nas, innym razem po prostu wynajdywaliśmy wolne miejsce i rozkładaliśmy szpej. Z biegiem lat odkryliśmy jakich miejsc należy unikać. W tym roku, choć pole było oblężone już na trzy dni przed festiwalem, goniłem bezlitośnie ludzi, aż znalazłem ziemię spełniającą moje oczekiwania. Za rok pojedziemy chyba tydzień przed czasem.
Wydarzenia. Dawniej nie docierałem na nie, bo byłem w innych miejscach. W tym roku zwyczajnie mi się nie chciało. Z drugiej strony, było cholernie zimno, a ja zaparłem się, że dziewczynki na moim obozie nie zmarzną.
Koncerty. Na pierwszym Woodstocku dotarłem na Vadera, którego średnio lubię. Zostałem na Closterkeller, chociaż o ich muzyce nie miałem pojęcia. W tym roku zdążyłem na Eluveitie, choć pierwotnie miałem dokonać odsłuchu z pniaka na obozie. Udało mi się zostać na Black Label Society. Opuściłem Flogging Molly. Na (hed) P.E w ogóle nie chciało mi się ruszać. Przegapiłem Analogsów, chociaż Blask Szminki nuciłem przez trzy dni. Na Urszulę również nie dotarłem, a mieliśmy zawyć Dmuchawce, latawce, wiatr. Rok temu nie trafiłem na absolutnie żaden koncert. Wcześniej...nie pamiętam, ale norma również nie była porywająca. Nigdy nie widziałem otwarcia. Ze dwa razy zamknięcie. Różnicę odczułem podczas występu Zakka. Zwyczajnie nie chciało mi się pchać w mosh, drażnił mnie gorąc i ścisk. Jak słusznie zauważył Rudy Andrzej - Stary, nie ten PESEL... Inna kwestia, że Zakk odegrał kilka numerów i poszedł, czułem się wręcz znudzony. Eluveitie obudziło we mnie pragnienie, by wpieprzyć się w ten podrygujący kocioł.
Dobrze, że nie byłem jedynym zgredem obozu.
Z drugiej, pieprzonej strony, rechotałem niemal bez przerwy z przeróżnych idiotyzmów, stoczyłem bitwę na musztardę i całkiem nieźle się bawiłem. W pociągu trafiłem na gówniarzy z dwóch stron, więc nie chciało mi się integrować. Nocami było zimno, przynajmniej dopóki nie brałem się za swoją robotę. Umyłem się w fontannie. Razem z Andrzejem wbiłem maszt w podziemne gniazdo os ( - Nie chce mi się pieprzyć z kopaniem, tu jest dziura, tylko pogłębię - rzekł Andrzej zapewniając nam masę rozrywki z zasypywaniem dziury i trzymaniem drzewca w roju owadów). Obiecałem komuś, że wsadzę mu latarkę w dupę. Dałem radę spotkać się z kilkoma fankami i już wiem, jak usprawnić system spotkań, by działał. Zjadłem pancerny kotlet z indyka. Umyłem się w zimnej wodzie. I to kilkukrotnie. Spotkałem przypadkiem czytelniczkę, która czas później ponoć bardzo wieszała na mnie psy. Nic dziwnego, bo turlając się mogłaby wyrównywać asfalt. Zjadłem nieco papki Hare Kriszny. Byłem zapleciony, rozmasowany i podrapany. Udało mi się dwukrotnie wypocząć, mimo ekstremalnych okoliczności. I to jak komfortowo. W moim namiocie ciągle poniewierały się graty innych ludzi i ludzie z obozu, a raz we troje skończyliśmy śpiąc przed wejściem. Jak? Pojęcia nie mam.
Generalnie odbiłem sobie zeszłoroczny Woodstock, który spędziłem w trybie berserkera. Ktoś chyba nawet robił jakieś zdjęcia, ale nie pamiętam kto i kiedy, więc prawdopodobnie nigdy ich nie zobaczę. Żal mi kilku spotkań, które się nie odbyły.
Sam Woodstock...zmienił się i to bardzo. Patrząc na carlsbergowego molocha z pewną nostalgią wspominałem kurnik piwny dawnych lat. Nie cierpię narzekania na komercjalizację, rozwój jest git, a zmiany są dobre. Przystanek Woodstock przestał po prostu być przaśnym, swojskim festiwalem, na który wyruszałem wiele lat temu. Coraz więcej gwiazd, coraz potężniejsza infrastruktura, kolejne pokolenia. Podobnie narzekają ci, którzy pamiętają Sweet Noise i ci, którzy pamiętają Żary. Swoje i tak przeżyłem, a przecież nie wszystkim się pochwalę. Za rok i tak pojadę. A ekipę miałem świetną, potężną i kompletnie nieskoordynowaną.
Były również minusy, ale ile można się zżymać na koszmarny gyros, układ koncertów czy drożyznę.
No i chuj, no i cześć.
PS
Wciąż czuję, że coś jest w tej starości. Zamiast bawić się na festiwalu, tworzę sobie Woodstock na Woodstocku.
Ale za to prawie dotarłem na warsztaty z panowania nad agresją.
Z drugiej, pieprzonej strony, rechotałem niemal bez przerwy z przeróżnych idiotyzmów, stoczyłem bitwę na musztardę i całkiem nieźle się bawiłem. W pociągu trafiłem na gówniarzy z dwóch stron, więc nie chciało mi się integrować. Nocami było zimno, przynajmniej dopóki nie brałem się za swoją robotę. Umyłem się w fontannie. Razem z Andrzejem wbiłem maszt w podziemne gniazdo os ( - Nie chce mi się pieprzyć z kopaniem, tu jest dziura, tylko pogłębię - rzekł Andrzej zapewniając nam masę rozrywki z zasypywaniem dziury i trzymaniem drzewca w roju owadów). Obiecałem komuś, że wsadzę mu latarkę w dupę. Dałem radę spotkać się z kilkoma fankami i już wiem, jak usprawnić system spotkań, by działał. Zjadłem pancerny kotlet z indyka. Umyłem się w zimnej wodzie. I to kilkukrotnie. Spotkałem przypadkiem czytelniczkę, która czas później ponoć bardzo wieszała na mnie psy. Nic dziwnego, bo turlając się mogłaby wyrównywać asfalt. Zjadłem nieco papki Hare Kriszny. Byłem zapleciony, rozmasowany i podrapany. Udało mi się dwukrotnie wypocząć, mimo ekstremalnych okoliczności. I to jak komfortowo. W moim namiocie ciągle poniewierały się graty innych ludzi i ludzie z obozu, a raz we troje skończyliśmy śpiąc przed wejściem. Jak? Pojęcia nie mam.
Generalnie odbiłem sobie zeszłoroczny Woodstock, który spędziłem w trybie berserkera. Ktoś chyba nawet robił jakieś zdjęcia, ale nie pamiętam kto i kiedy, więc prawdopodobnie nigdy ich nie zobaczę. Żal mi kilku spotkań, które się nie odbyły.
Sam Woodstock...zmienił się i to bardzo. Patrząc na carlsbergowego molocha z pewną nostalgią wspominałem kurnik piwny dawnych lat. Nie cierpię narzekania na komercjalizację, rozwój jest git, a zmiany są dobre. Przystanek Woodstock przestał po prostu być przaśnym, swojskim festiwalem, na który wyruszałem wiele lat temu. Coraz więcej gwiazd, coraz potężniejsza infrastruktura, kolejne pokolenia. Podobnie narzekają ci, którzy pamiętają Sweet Noise i ci, którzy pamiętają Żary. Swoje i tak przeżyłem, a przecież nie wszystkim się pochwalę. Za rok i tak pojadę. A ekipę miałem świetną, potężną i kompletnie nieskoordynowaną.
Były również minusy, ale ile można się zżymać na koszmarny gyros, układ koncertów czy drożyznę.
No i chuj, no i cześć.
PS
Wciąż czuję, że coś jest w tej starości. Zamiast bawić się na festiwalu, tworzę sobie Woodstock na Woodstocku.
Ale za to prawie dotarłem na warsztaty z panowania nad agresją.
0 komentarze:
Prześlij komentarz