środa, 16 kwietnia 2014




Jakiś czas temu sieć obiegła informacja, że w Polsce mogą pojawić się The Rolling Stones. Z tej okazji wybuchł protest Związku Zawodowego Muzyków RP. Wystosowali oni elaborat sprzeciwiający się drenowaniu środków na muzykę przez zagraniczne gwiazdy, podczas gdy wydrenować go mogą, i powinni, patriotycznie polscy muzycy.
Pamiętam, że miałem wtedy napisać dzisiejszy tekst, ale wypadło mi to z głowy. Szczęśliwie, gdyż okazało się, że The Rolling Stones faktycznie planują zagrać tego dnia koncert, ale w Tel Awiwie, nasz Prezydent nawet nie wie, kim są Stonesi, a Związek Zawodowy Muzyków RP technicznie nie istnieje. Nieszczęśliwie, gdyż protest nieistniejącej organizacji przeciwko urojonemu koncertowi sam w sobie jest świetnym tekstem, a w dodatku pozwala powiedzieć to, co ciśnie mi się na usta od dawna.
Los dał mi kolejną okazję.
Budka Suflera kończy karierę. Dlaczego? Ponieważ Internet zabija fonografię i płyty nie sprzedają się tak, jak powinny. 
Budka Suflera zatrzymała się w epoce, gdy piracka muzyka była sprzedawana na stadionach. Nie zauważyli, że coś na świecie się zmienia. Radiohead udostępnili swój album In Rainbows za darmo. Pozwalając każdemu zapłacić, jeśli chce i ile chce. Jednorazowy eksperyment z nową formą dystrybucji. Zarobili 2,7 miliona dolarów. Nie płacąc nic wytwórni płytowej. A później puścili krążek do sklepów, dla tych, którzy lubią mieć namacalną muzykę. Każdy zespół próbuje nowych form. Albo chociaż walczy z piractwem, jak jedna z popowych gwiazd, która na 10 godzin przed premierą płyty zalała sieć fake'ami, na których wypluwa stek wulgaryzmów. Tymczasem Cugowski i koledzy siedzieli bezradnie, próbując żyć w świecie, który przeminął. Problem jest zresztą głębszy i to na nim chcę się skupić. Być może słaba sprzedaż płyt nie wynika z tego, że wszyscy je kradną, tylko z tego, że nikt ich po prostu nie chce. Być może fakt, że niektórzy lubią nawaleni posłuchać Jolki, bo im się kojarzy z licealną miłością, albo po prostu każdy umie bełkotać słowa, nie oznacza, że zespół jest popularny. Zwłaszcza kiedy jego płyty były nawet w tekturowej kolekcji do kupienia w kioskach. I tu przechodzimy do meritum, tu zazębiają się obydwie historie.

Niech coś dobije polskich artystów. Cokolwiek, byle skutecznie.

Jestem zmęczony i mam dość. Mam dość umierającego na scenie Krawczyka, który przez pół występu ma trudności z jednoczesnym ustaleniem, gdzie jest i co się dzieje. Mam dość niezatapialnej Maryli Rodowicz, która występuje wszędzie, ciągle i zawsze jak jakiś powracający koszmar. Mam dość Kombi, które zgodnie ze swoim utworem nie potrafi odejść w cień. Nie jestem w stanie zrozumieć mentalności polskiego przemysłu muzycznego, który trzyma na scenie kolejne zwłoki, relikty czasów minionych. 
Rozumiałem, kiedy Elektryczne gitary, odbijając łysiną światła reflektorów, zachęcały do noszenia długich włosów jak oni, gdyż były to dożynki na jakimś zadupiu. Podczas takich imprez starzy ludzie lubią dawne zespoły, dzieci w ogóle mają radochę, że coś się dzieje, a młodzież siedzi nawalona winem. I nawet było przyjemnie i dobrze wspominam ten dzień. Może dlatego, że byłem w liceum (więc należałem do młodzieży), może dlatego, że miłe dziewczę wtedy się mną zajęło, rudowłose zresztą. 
Nie jestem w stanie zrozumieć jednak, dlaczego na każdym możliwym koncercie sylwestrowym czy z okazji innej dużej imprezy musi wystąpić kolejne zabalsamowane truchło. Nie rozumiem, dlaczego to ciągle muszą być te same truchła. Rosjanie mają jednego zabalsamowanego Lenina i to im wystarcza. My mamy całe muzeum figur. Madame Tussaud wysiada. Zwłaszcza, że nasze są lepsze, bo interaktywne.
Zresztą, to zjawisko masowe. Spójrzcie na juwenalia. Mam wrażenie, że koncert Comy to pozycja równie obowiązkowa jak korowód pijanych przebranych studentów. Mimo że jest cała masa świetnych zespołów, rok w rok nie ma juwenaliów bez zawodzenia wokalisty, że czasami czuje się zupełnie sam. Już czuję ten świst gniewu wśród moich siedemnastoletnich czytelniczek, niepewnych życia i uwielbiających wtedy siadać na skopanym glanami trawniku w swoich przyciasnych koszulkach, wzdychając i przeżywając. 

Jeśli coś jest gorsze od robienia z każdej sceny w kraju oddziału geriatrycznego, to jest to radio. Okres, kiedy zasypiałem przy włączonym odbiorniku, pozostawił we mnie traumę do dzisiaj. Przez całą noc na zmianę ktoś leciał do mnie światłowodem, ktoś inny nie umiał ukochać Peggy Brown, a jeszcze ktoś inny próbował chyba powiększającej pompki do penisa, powtarzając, że jutro będzie duży, a dzisiaj jest mały. Koszmar. Po czterech nocach znałem cały repertuar. Zmieniłem stację na inną - właściwie to samo. O tym, co radio potrafi wyprawiać w ciągu dnia, nawet nie chcę wspominać. Jeśli Kombi wydaje nową płytę, to automatycznie każdy słuchacz ma obowiązek słuchać jakiegoś utworu z niej co 15 minut. Przez dwa tygodnie. To już nie marketing, to tresura. Usłyszeć coś nowego, coś świeżego albo chociaż jakiś klasyk graniczy z cudem. Zdarza się chyba tylko, kiedy praktykant dorwie się do aparatury, zanim ktoś mu wyjaśni, że trzeba napieprzać Korą Jackowską od rana do nocy, by nikt nie śmiał wątpić, że wolno płyną łodzie.

Ta sytuacja nie zmieni się chyba nigdy. Nawet gdy gwiazdy estrady nie będą w stanie jednocześnie utrzymać mikrofonu i moczu. Dostaną wtedy pieluchę w karnawałowe wzory i od nowa będziemy katowani hitami. Jeśli ktoś postanowi to zmienić - dostanie w pysk petycją. 





0 komentarze:

Prześlij komentarz