Koniec świata nastąpi w dniu, w którym pójdziecie na imprezę i zamiast wódeczki dadzą wam słabe piwo w plastikowym kubku.
Lubię Stany Zjednoczone. Czuję sympatię do nowojorskich, wiecznie żywych ulic. Nie miałbym nic przeciwko Kalifornii i jej barom. Z chęcią przesiedziałbym kilka dni na teksańskiej werandzie obserwując zakurzone buty. Pod warunkiem, że nikt nie grałby na banjo piosenek o koniu i kapeluszu.
Ameryka ma niemal wszystkie geograficzne atrakcje świata. I Kanadę zamiast Sosnowca.
Lubię amerykańskie wynalazki. Halloween, Twistera z KFC i Windowsa. Rugby, smętny jazz i Apple również lubię. Lubię amerykańskich kompozytorów, amerykańskie filmy (z amerykańskimi wybuchami) i nawet do 2Paca czuję sympatię. Futbol amerykański to ładna gra, chociaż baseball wciąż jest dla mnie absurdalny.
Jak każdy chłopiec kocham amerykańskie krążowniki szos i bezkresne, wiecznie puste drogi. Kocham przydrożne knajpy z czerwonymi siedzeniami i głupiutkimi kelnerkami, które dolewają w nieskończoność kawę. Kocham śmieci z wojny w Wietnamie, kowbojskie buty i ramoneski. Harleya też kocham.
Przy całej tej miłości, jednej rzeczy nie kocham, wręcz nią gardzę. Mentalności. A właśnie ona jest towarem, który ostatnio z wybitną fascynacją importujemy.
Niektórzy z amerykańskiego snu uczynili jakąś poronioną narkozę. Nie mówię tu o burakach, którzy rozmawiając z kobietą radośnie trzymają ręce w kieszeniach i próbują sięgnąć jąder. Litościwie pominę też wątek typów jedzących w czapkach, rozwalonych jak postrzelony w dupę kozioł i wytupujących nogą melodie z knajpy.
Mówię o całej gamie modnych i nowoczesnych Polaków. Krzewicielach nowej kultury, którzy najchętniej postawiliby ołtarz obowiązkowemu zadowoleniu z życia. Śmiesznej inkwizycji godzinami rozważającej co jeszcze może robić po amerykańsku. Onanistach, którzy nawet robiąc domową lurę podstawiają pod czajnik kubek ze Starbucksa. Baranach wierzących, że tak trzeba i tak wygląda przyszłość.
Zawsze bawiły mnie historie o Amerykanach, którzy budzą się rano i patrząc w lustro powtarzają Jestem szczęśliwy na zmianę z Uda mi się, uda mi się. Dzisiaj wszystkim musi się udać. Wymyślają miliony planów, coraz bardziej idiotycznych projektów i opowiadają o nich w nieskończoność. Przejęci i zachwyceni jakby już wypaliły. Po kilku tygodniach spytani o nie zmieniają temat, a ja chodzę wesół odhaczając w pamięci kolejnych udanych.
Szczytem absurdu jest dla mnie zatrudnianie ludzi, by Cię motywowali albo chwalili. To jak jakiś idiotyczny sitcom, jak humoreska z taniego zbioru opowiadań. Tak głupie, że tylko Amerykanie mogli na to wpaść, myślałem. Tak głupie, że tylko w USA może to przejść, myślałem. Dopóki nie zobaczyłem, że coaching to regularny kierunek studiów; że ludzie faktycznie ich zatrudniają.
Nie mam nic przeciwko zdrowemu życiu, mądrej diecie i bieganiu. Dopóki nie słyszę łkania Jak możesz nie jeść śniadania, to najważniejszy posiłek?, Jak to frytki z sosem serowym, to niezdrowe, ja wezmę sałatkę, Jak to nie śpisz dwie doby? albo dopóki nie widzę codziennie wykresu z Endomondo pokazującego, że ktoś przeczołgał się tempem jamnika bez nogi pół kilometra. To jeszcze gorsze, niż ludzie przychodzący na imprezę, by opowiadać, że alkohol jest niezdrowy, resetuje białko i lepiej zrobić klatę. Zwłaszcza, że większość konkwistadorów zdrowia i fitnessu wygląda jak gruźlik wypuszczony z piwnicy, bo dopiero zaczynają karierę.
Szczyt stanowią wszelkie pozytywne wibracje, pozytywne energie i pozytywny stosunek do życia. Wykastrowanie się z prawa do bycia złym i fizjonomii drwala, któremu zginęła ulubiona siekiera. Pochorowałbym się mijając setki twarzy z przylepionym uśmiechem, tysiące ludzi wyprasowanych razem z charakterem. Boguś Linda rzekł kiedyś, w ramach kolejnej roli, że chodzić ze szczerą twarzą po Nowym Jorku, to jak z fiutem na wierzchu. Ostrzegam, że do końca życia, mojego lub waszego, będziecie mnie oglądać z fiutem na wierzchu. To znaczy, jak z fiutem na wierzchu.
Nie może zabraknąć słowa o zniewieścieniu. O nowoczesnych chłopcach, którzy nie tylko nie potrafią trzymać siekiery, ale jeszcze nie widzą powodu, by się tego nauczyć. Chłoptysiach w krótkich porciętach, którzy dziwią się po co jeździć tramwajem, skoro są rowery. Brzdącach płaczących, że może zostać blizna. Regularnie zapieprzających do kosmetyczki, by poprawiła im paznokcie, o miękkich, gładkich łapach, które podają jak rybę. Najzabawniejsze, że ich praw bronią feministki. To wiele mówi o samcach alfa XXI wieku.
Nie dożyję raczej Dnia Czerwonego Kubka. A przynajmniej go nie zauważę. Mam niewątpliwe szczęście żyć w otoczeniu podobnych mnie troglodytów, a samice, które się z nami zadają również wykazują podobne zachowania. Co najwyżej niektóre w dodatku są damami.
Pozostaje tylko jedno, kardynalne pytanie.
Co Was bawi lub żenuje w naszej nowoczesnej krainie, w Polandii?
Jak każdy chłopiec kocham amerykańskie krążowniki szos i bezkresne, wiecznie puste drogi. Kocham przydrożne knajpy z czerwonymi siedzeniami i głupiutkimi kelnerkami, które dolewają w nieskończoność kawę. Kocham śmieci z wojny w Wietnamie, kowbojskie buty i ramoneski. Harleya też kocham.
Przy całej tej miłości, jednej rzeczy nie kocham, wręcz nią gardzę. Mentalności. A właśnie ona jest towarem, który ostatnio z wybitną fascynacją importujemy.
Niektórzy z amerykańskiego snu uczynili jakąś poronioną narkozę. Nie mówię tu o burakach, którzy rozmawiając z kobietą radośnie trzymają ręce w kieszeniach i próbują sięgnąć jąder. Litościwie pominę też wątek typów jedzących w czapkach, rozwalonych jak postrzelony w dupę kozioł i wytupujących nogą melodie z knajpy.
Mówię o całej gamie modnych i nowoczesnych Polaków. Krzewicielach nowej kultury, którzy najchętniej postawiliby ołtarz obowiązkowemu zadowoleniu z życia. Śmiesznej inkwizycji godzinami rozważającej co jeszcze może robić po amerykańsku. Onanistach, którzy nawet robiąc domową lurę podstawiają pod czajnik kubek ze Starbucksa. Baranach wierzących, że tak trzeba i tak wygląda przyszłość.
Zawsze bawiły mnie historie o Amerykanach, którzy budzą się rano i patrząc w lustro powtarzają Jestem szczęśliwy na zmianę z Uda mi się, uda mi się. Dzisiaj wszystkim musi się udać. Wymyślają miliony planów, coraz bardziej idiotycznych projektów i opowiadają o nich w nieskończoność. Przejęci i zachwyceni jakby już wypaliły. Po kilku tygodniach spytani o nie zmieniają temat, a ja chodzę wesół odhaczając w pamięci kolejnych udanych.
Szczytem absurdu jest dla mnie zatrudnianie ludzi, by Cię motywowali albo chwalili. To jak jakiś idiotyczny sitcom, jak humoreska z taniego zbioru opowiadań. Tak głupie, że tylko Amerykanie mogli na to wpaść, myślałem. Tak głupie, że tylko w USA może to przejść, myślałem. Dopóki nie zobaczyłem, że coaching to regularny kierunek studiów; że ludzie faktycznie ich zatrudniają.
Nie mam nic przeciwko zdrowemu życiu, mądrej diecie i bieganiu. Dopóki nie słyszę łkania Jak możesz nie jeść śniadania, to najważniejszy posiłek?, Jak to frytki z sosem serowym, to niezdrowe, ja wezmę sałatkę, Jak to nie śpisz dwie doby? albo dopóki nie widzę codziennie wykresu z Endomondo pokazującego, że ktoś przeczołgał się tempem jamnika bez nogi pół kilometra. To jeszcze gorsze, niż ludzie przychodzący na imprezę, by opowiadać, że alkohol jest niezdrowy, resetuje białko i lepiej zrobić klatę. Zwłaszcza, że większość konkwistadorów zdrowia i fitnessu wygląda jak gruźlik wypuszczony z piwnicy, bo dopiero zaczynają karierę.
Szczyt stanowią wszelkie pozytywne wibracje, pozytywne energie i pozytywny stosunek do życia. Wykastrowanie się z prawa do bycia złym i fizjonomii drwala, któremu zginęła ulubiona siekiera. Pochorowałbym się mijając setki twarzy z przylepionym uśmiechem, tysiące ludzi wyprasowanych razem z charakterem. Boguś Linda rzekł kiedyś, w ramach kolejnej roli, że chodzić ze szczerą twarzą po Nowym Jorku, to jak z fiutem na wierzchu. Ostrzegam, że do końca życia, mojego lub waszego, będziecie mnie oglądać z fiutem na wierzchu. To znaczy, jak z fiutem na wierzchu.
Nie może zabraknąć słowa o zniewieścieniu. O nowoczesnych chłopcach, którzy nie tylko nie potrafią trzymać siekiery, ale jeszcze nie widzą powodu, by się tego nauczyć. Chłoptysiach w krótkich porciętach, którzy dziwią się po co jeździć tramwajem, skoro są rowery. Brzdącach płaczących, że może zostać blizna. Regularnie zapieprzających do kosmetyczki, by poprawiła im paznokcie, o miękkich, gładkich łapach, które podają jak rybę. Najzabawniejsze, że ich praw bronią feministki. To wiele mówi o samcach alfa XXI wieku.
Nie dożyję raczej Dnia Czerwonego Kubka. A przynajmniej go nie zauważę. Mam niewątpliwe szczęście żyć w otoczeniu podobnych mnie troglodytów, a samice, które się z nami zadają również wykazują podobne zachowania. Co najwyżej niektóre w dodatku są damami.
Pozostaje tylko jedno, kardynalne pytanie.
Co Was bawi lub żenuje w naszej nowoczesnej krainie, w Polandii?
0 komentarze:
Prześlij komentarz