niedziela, 16 listopada 2014



Otwieram oczy. Nie mam pojęcia jak długo spałem i która w ogóle jest godzina. Przeciągam się, stawy i kości trzeszczą ostrzegawczo; przesadziłeś chłopcze. Szukam zapalniczki, zaspokajam gwałtownymi haustami głód nikotyny. No, mogę teraz otworzyć oczy. Czuję się jak po ciężkiej chorobie. Na co mi to było?

Niektórzy potrafią. Noszą kalendarze i zapasowe długopisy. Pamiętają o obowiązkach i terminach. Jak cygańskie wróżki znają odpowiedź na pytanie Co na jutro? Na za tydzień? Na za rok? Są odpowiedzialni i sumienni. Nocami śpią długo i jedzą pełnowartościowe śniadania, zawsze gotowi na nowy dzień. Z reguły widuję ich na korytarzach. Noszą sterty notatek, ryzy kserowanych artykułów. Wszystko w teczkach, skatalogowane i ułożone alfabetycznie. Potrafią zapamiętać tysiące terminów. Natura obdarzyła ich zdolnością wywiązywania się z obowiązków w terminie. Niezwykłe.

Przesadziłem. Tym razem grubo przesadziłem. Ludzie zdążyli zapomnieć o sesji, a ja jestem na nogach drugą dobę. Albo i trzecią. Poprzednie nie były o wiele lepsze, więc straciłem rachubę. Wszyscy grzeją dupę w miłych salach, zarzynają Sudoku, rżną w pokera o puchar Galaktyki, a ja zapieprzam, dymam w górę i w dół, pod wiatr i deszcz próbując zebrać wszystkie wpisy. Zostało pięć godzin i trzy budynki. Margines błędu nie istnieje od tygodnia. Prawdziwe maszeruj albo giń.

Trudno nazwać moje studiowanie inaczej niż swobodnym dryfem. Niczym okręt - widmo pływam między semestrami, jakby każdy z nich był portem na trasie. Czytam pod ławkami losowe zdania z artykułów naukowych, by udawać posiadanie wiedzy. Wzbijam się na wyżyny retoryki sprowadzając dyskusję do komfortowego dla mnie mianownika. Z kamienną twarzą udaję, że kilka kartek, które znalazłem w czeluści ramoneski to kompleksowe notatki i materiały na zajęcia. Przekładam w planach wszystkie łatwe kolokwia na których mnie nie było. Wesoło płynie mi życie. Później nadchodzi Dzień Sądu.

- Ta praca jest do poprawki, proszę przyjść za tydzień w czwartek - pada wyrok z ust wykładowcy
Nie. To być nie może. Przez cały dzień biegam jak potępiony, cały tydzień próbuję rozmnożyć własne ręce..i teraz mam ponieść klęskę? Na finiszu? Co...
- ...właściwie mam poprawić? - pytam zmuszając otępiały umysł do jeszcze jednego zrywu.
- Cytaty. Wolałbym cudzysłów miejscu tej kursywy. I ten opis tutaj...ja wiem, że pan udowadnia genologię literacką, że śmierć i ballada romantyczna, ale to polonistyka, nie medycyna sądowa. Pan napisał bardzo zgrabny raport koronera. 
- A właściwie do której Pan profesor jest dzisiaj dostępny? - Gdybym zamknął powieki, zapewne ujrzałbym zielone cyfry spływające w dół. O ile nie zasnąłbym stojąc. 
- Do piętnastej.
I już wiem. Tryby wskoczyły na swoje miejsca. Praca jest online, mam ją w chmurze. Poprawki to góra piętnaście minut. Jest trzynasta. Mam godzinę zapasu. Zmuszę komputer na dole, by zapisał plik i pozwolił go edytować. Drukarnia ulicę dalej obsługuje przesyłki mailowe. Zdążę.

Natura wraca do równowagi, wszystkie zaległe prace i sprawy wychodzą jak upiory. Już solidna jest gałąź i pętla zawiązana. Zaczyna się wyścig z czasem, terminami konsultacji, Philip Morris Polska notuje zwiększoną sprzedaż. Spływają korzenie drzew miodem, byle bogowie utrzymali w zdrowiu wykładowców, a mnie z dala od szaleństwa. Tym razem przesadziłem... zaczyna być mantrą. 
I wiecie co? Zawsze się jakoś udaje. Świat wraca do normy, sumienni do regularnej pracy, a my - dryfujący - zaczynamy szukać nowej kartki w kieszeni. 
Naturę, zwłaszcza własną, trudno oszukać. Nie umiem pracować systematycznie, z wyprzedzeniem. Optymalną efektywność osiągam tylko wtedy, gdy deadline nabiera kształtu goniącej mnie z batem dominy. Regularność zabija mnie tak, jak moje obciążenie na koniec semestru zabiłoby sumiennych, nawykłych do zracjonalizowanej pracy. Nie widzę sensu, by z tym walczyć. Wolę tracić kompletny miesiąc z życiorysu, niż dziesiątki wieczorów. Sumarycznie i tak zyskuję więcej. 
Studia tysiące razy wypatroszyłyby mój zewłok i nadziały łeb na pal, gdyby nie kobiety. Wszystkie te Małgorzaty, Katarzyny i Agnieszki, które dniem i nocą służą pomocą. Wiedzą i pamiętają. Wysyłają i pozwalają skserować. Bezinteresownie nadstawiają pierś, by człowiek mógł wyżerać owoc ich ciężkiej pracy. Stają się matkami oddanych indeksów. 

Zginęlibyśmy bez was dziewczynki. I doceniamy fakt, że istniejecie. Tak bardzo, że nie dopiszę teraz ani słowa o gotowaniu i praniu. 

0 komentarze:

Prześlij komentarz