sobota, 25 lipca 2015




Ogłoszenie parafialne


W zeszłym roku obiecywałem spotkania. Dostałem masę SMS-ów, jednak na większość - z różnych względów - nie udało mi się dotrzeć. Podobnie jak pod wóz Kryszny. W tym roku powinno być o wiele lepiej, wręcz jestem nastawiony na stałą gotowość. 
Oto mój woodstockowy numer: 536 500 679
Mój numer jest już aktywny, działa i operuję wyłącznie nim. Na Woodstocku zazwyczaj telefon ciężko usłyszeć. Niewykluczone też, że będę go okresowo wyłączać, by nie wytrzepać baterii bez sensu. Sugerowałbym dlatego - przynajmniej od poniedziałku - korzystanie z SMS-ów. Postaram się je sprawdzać regularnie co 30 minut czy co godzinę. Dodatkowe ułatwienie na ten rok:
Numer Rudego Andrzeja, Zmutowanej Zapałki: 730 531 206
Rudy swój woodstockowy telefon włączy mniej więcej w poniedziałek rano. Jeśli nie będzie ode mnie odpowiedzi, nie będziecie mogli się skontaktować - możecie próbować przez numer Andrzeja, który przekaże mi wszystko od razu. Rozważamy czy nie włączać telefonów naprzemiennie.
Oprócz tego, postaram się każdego dnia zbierać chętne na piwo/pogaduchy/nocne randki towarzystwo spod wozu Hare Kriszny. Wóz Hare Kriszny to taki wielki kutasoidalny pojazd na kołach, wleczony siłą mięśni w ciągu dnia. Nocą stoi przed terenem Kriszny, otoczony barierkami. Będę - jeśli bogi dadzą - każdej północy przy samej barierce. Oczywiście mogę się spóźnić czasem kilkanaście minut, na Woodstocku trudno o idealną synchronizację. To awaryjny system, na wypadek gdyby padł telefon mnie lub wam. Większość z Was kojarzy mnie z pyska, zresztą na blogu są foty. Postaram się jednak profilaktycznie nosić latarkę, by co jakiś czas dawać nią sygnały. Niewykluczone, że będę razem z Rudym Andrzejem albo Rudy Andrzej pojawi się za mnie - i tak was do mnie doprowadzi. 

Atrakcja dodatkowa:
Pierwotnie mieliśmy jechać już w niedzielę. Niestety Kuc w poniedziałek musi zawieźć całą teczkę papierów do pewnego budynku, dlatego też na polu namiotowym pojawimy się we wtorek rano. Wstępnie planujemy rozbić się w tym obszarze:


Czerwone koła to miejsca, które planujemy obejrzeć w pierwszej kolejności. Szczególnie las pod strefą Lecha. Żółte - miejsca awaryjne, gdyż zajmiemy spory kawał przestrzeni. Faliste linie na samej górze mapy, to orientacyjna przestrzeń ostatniej nadziei. Przynajmniej w teorii.
Na 99% (jest to niemal pewne, zostawiam procent niepewności na nieprzewidziane wypadki) będziemy figurować pod flagą autorstwa zdolnej Fridrun:


Lojalnie ostrzegam tylko, że nikt nie będzie z nią wchodził 30 metrów po drzewie, by była widoczna z kilometra. 

Ostatnia atrakcja: Jeśli nie masz własnej ekipy, nie lubisz swoich znajomych, jesteś sam/sama czy też w góra dwa namioty i wiesz, że lepiej rozbijać się dużą parafią, istnieje opcja, by dołączyć do naszego obozu. Dwie czytelniczki już zarezerwowały dla siebie miejsce. W takim wypadku sugerowałbym przede wszystkim wcześniejszą informację oraz wysłanie mi wiadomości kiedy i o której pojawicie się na Woodstocku. Nasz obóz zapowiada się na całkiem spory, będziemy musieli odgrodzić mnóstwo miejsca, więc być może się załapiecie. Z drugiej strony, miejsce ciężko upilnować i trzystu osób u siebie nie upcham. Jeśli niesie Cię fantazja biwakowania z nami - im wcześniej się zgłosisz, tym lepiej. Ale to opcja awaryjna, większość z was ma swoje potężne załogi. 

W razie czegokolwiek, będę aktualizował tekst i informował na fanpejdżu o zmianach.
Koniec ogłoszeń parafialnych.


- To jest absurd. Jedziemy 11 godzin pod niemiecką granicę, żeby  rozbić namiot i napić się piwa - stwierdził Andrzej nadziewając drugi kilogram kiełbas na patyk. 
- Żebyś wiedział. Ale i tak pojedziemy, jak co roku - odrzekłem odwracając w ogniu ogromną kłodę, której jak zwykle nie chciało nam się porąbać. 
Wzięło nas na wspomnienia. W końcu musiał istnieć powód, dla którego jedziemy.


1. Koncerty
Cierpię na chorobę, która pożera większość uczestników Przystanku. Nie chodzę na koncerty, nawet na te, które traktowałem jako obowiązkowe. Czasem zapominam, czasem nie mam siły. Bywało, że przesiedziałem istotny dla mnie koncert pod Intermarché. Kilka jednak pamiętam. 
Koncerty woodstockowe mają pewną magię tłumu. Chóralny śpiew potrafi zagłuszyć zespół, a ściana śmierci sprawia, że czuję się jak gówniarz i zapominam o własnej niechęci do pogowisk. Zespoły zresztą widząc tłum przestają grać w rytmie 'jeszcze dwa numery do fajrantu' i zaczyna się dziać koło wzajemnej adoracji. 
Najlepiej pamiętam kombinację Vadera i Closterkellera. To był mój pierwszy Woodstock i sam festiwal też wyglądał całkiem inaczej. Vader był pierwszą gwiazdą, która miała łoić surowe, metalowe mięcho. Pod sceną już od godziny zbierał się tłum młodych, gniewnych, dyszących agresją. Gwiżdżących nieelegancko na jakieś folkowe pitolenie. Chcieliśmy wojny. Wesołe Vader grać mieszało się z wypierdalać, Owsiak niemal zamknął festiwal. Gdy na scenie faktycznie stanął Vader...nie jestem w stanie oddać tej adrenaliny. Pierwszy mosh poszedł podczas próby perkusji. Następne kilkadziesiąt minut przypominało corridę w mikserze - tłum stał się uzbrojoną w tysiące pięści, drącą tysiące pysków i rozdającą tysiące kopnięć kupą mięsa. Z potu i krwi powstało błoto. Wojna ustała, gdy zespół zszedł ze sceny. A później pojawił się Closterkeller i dokonał cudu. My, oni, całe to mięso armatnie zostało i zaczęło słuchać gotyckich pieśni o miłości. Może zresztą niektóre nie były o miłości, ale nam to nie przeszkadzało. Gdzieś rozeszła się adrenalina i gniew. Wszyscy bezwiednie obejmowali partnerki, kto nie miał, ten szukał lub łapał się męskiego towarzystwa. A Anja ryła nas od strony emocjonalnej. Nawet Jurek zażądał Czasu komety po raz drugi. Wszyscy mieliśmy miny, jak banda wikingów, która wróciła z boju i dowiedziała się, że na kolację nie będzie szyneczki. A po koncercie cały ten tłum ruszył na Wioskę Piwną. Zapewne tej nocy wiele imion byłych kobiet zostało wyrzyganych wraz z nadmiarem piwa. 

2. Ludzie
Nie lubię tego typu sentencji, ale Woodstock to naprawdę w dużej mierze ludzie. Pamiętam łysego komandosa i jego piękną, czarnowłosą dziewczynę, z którymi kiedyś nocowałem. Na Woodstocku poznaliśmy się z Andrzejem, choć nic nie wskazywało wtedy, że będziemy najlepszymi kumplami - zajmowaliśmy się kobietami, wyjątkowo swoimi własnymi. Poznałem bezdomnego poetę, który tworzył świetne wiersze i któremu przypadkiem podpieprzyłem jedyny długopis. Dwie Francuzki, które przygarnąłem do obozu i przekomicznych Hindusów, Fina, który był największym dzikusem, jakiego ziemia nosiła. Kolejnego żołnierza, Gustawa, który rąbał anegdoty z Afgana, jakby to była słonina. Dziewczę, które musiałem wynieść spod sceny i dotaszczyć do polowego szpitala. Cudowną Asię, która jest cudowna i którą wszyscy kochają oraz jej alter ego - Jędzę. Tysiące twarzy przewija się przez pamięć. A kiedyś szedłem po papierosy. Słońce rozlewało się żarem, można było przysiąc, że płonie pył wzbijany butami. Wszyscy wyglądali jak chodzące zwłoki, ogłupiałe od upału i chaosu. I wtedy zobaczyłem ją. Rudowłosą rusałkę, tak świeżą i piękną. Jak halucynacja na postapokaliptycznym pustkowiu. Jedyna, która nie była pokryta ćwiekami, nabojami, nie stała w za wielkich glanach, nie wyglądała jak Śmierć Szczurów. W dodatku była naprawdę, cholernie piękna. Dziś nie umiem sobie przypomnieć rysów jej twarzy, ale zapamiętałem właśnie piękno. Gdy wracałem, płakała. Rozmawialiśmy przez chwilę. Została w ciągu tych kilku minut, kiedy kupowałem papierosy, wolną panną. Wypiliśmy piwo. I poszedłem. Nie pamiętam dlaczego. Chyba bałem się, że powie coś głupiego, zarżnie iluzję i przestanie być rusałką, nimfą pośród skórzanego, pijanego pierdolnika ludzi. 

3. Wydarzenia
Nie chcę mówić o ASP, spektaklach, warsztatach wszystkiego, co tylko możliwe do uczynienia. Chcę powiedzieć o grze, której nazwy nie pamiętam, a która oparta jest o refleks, picie na czas i celność w rzucaniu kamieniem w...o własnie, ta gra nazywała się pucha. Chcę opowiedzieć o ludziach pokrytych gipsem, udających posągi. O facecie, który skręcił kostkę i od tej pory chodził na sześciu nogach, bo wszyscy, zawsze i wszędzie chcieli mu pomóc. O bitwie na pomidory i jajka, która zakończyła się, gdy zrobiłem husarską szarżę z masztem namiotu, na koniu - Andrzeju. Koń niestety poległ podczas bitwy, trafiony jakimś starym chlebem albo butem. O bitwach na butelki, kiedy tysiące plastikowych flach frunęło przez niebo przebijając Termopile. Pamiętam gumową świnię, faceta przebranego za kurczaka i bimber sąsiadów, który rozpuszczał plastikowy kubek.
A razu pewnego, na moim drugim Woodstocku, zaczęliśmy ze znajomą i bodajże kumplem szukać kozy. Urojonej. Wymyśliliśmy, jak to gówniarze, kretyńską bujdę o tym, że kumpel ze wsi przyjechał z kozą. Niektórzy wierzyli, inni po prostu chcieli się zabawić. Krążyliśmy tak przez godzinę czy dwie...aż obejrzałem się za siebie i ujrzałem z siedemdziesiąt osób ciągnących za nami i szukających kozy. Skończyło się bladym świtem, gdy cały tłum zaczął bić pokłony kozie na szyldzie przed sklepem. Blokując dokumentnie ruch. Dziś coraz mniej takich wydarzeń, większość drze ryj o nadchodzącej ciemności nie wiedząc, że zabawne to było pięć lat temu i pastuje glany spacerując z przestraszoną panienką pod rękę. Nie mówiąc o pieprzonych batonach z szyldami 'Free kiss' liczących, że jakaś panienka się skusi. A może ja jestem stary i już nie widzę tych akcji?

4. Duch
Jest coś popieprzonego w tym festiwalu, co czyni go wyjątkowym. W tysiącu pociągów można zrobić imprezę, ale te woodstockowe są najlepsze. W tysiącu miejsc można rozbić namiot, ale nigdzie nie jest jak u Owsiaka. Wszędzie można wypić piwo, iść na koncert i zjeść szaszłyka. A jedna jedziemy, wydajemy masę forsy i nawet nie mamy zdjęć. Jedziemy nie wiedząc, co dokładnie wystąpi na scenie. I czy dotrzemy na jakikolwiek koncert. Jedziemy dla takich głupich poranków, jak ten kiedy razem z pewną Kasią rozpijaliśmy na śniadanie tanią whisky, patrząc jak nasz sąsiad wpieprza bułkę z talerza, a drugi robi malowidło plakatówkami. Jedziemy śpiewać idiotyzmy, mówić świństwa i trzymać nogi w dziurze z puszkami. Wściekać się na śpiewy Krisznowców, zjeść ich koszmarną papkę i nazwać bufetową z drewnianej jadłodajni naszą Złocistą Królową. Chce nam się tego hałasu, tłumu, którego nie lubimy i coraz dziwniejszych atrakcji, foteli do wygrania i chłodnego piwa pod hipermarketem z muszkieterem. Iść nocą do wioski piwnej, poznać kogoś, kogokolwiek i do rana o nim zapomnieć.. Wejść przypadkiem na znajomego sprzed trzech lat. Jechać, bo zawsze jedziemy, dla durnych momentów, które na pewno będą, a których nie możemy przewidzieć. 

Dlatego jedziemy.














0 komentarze:

Prześlij komentarz