piątek, 13 lutego 2015


Jest piątek. Trzynasty lutego, w dodatku minęła trzynasta. Idealny moment, by wspomnieć o walentynkach. Święcie, które oscyluje pomiędzy cmentarnym rodeo w listopadzie i sierpniową Matką Boską Żonglującą, przez którą tramwaje jeżdżą raz na godzinę.

Prawda fundamentalna

Na wstępie wyjaśnijmy sobie jedną kwestię. Jeśli nie lubisz walentynek, bo są tak bardzo komercyjnym świętem, to cierpisz na niedowład płatu czołowego.
Od niepamiętnych czasów drażniły mnie osoby ciągnące z oburzeniem tyrady, że walentynki to sztuczny wytwór i odpustowo - zarobkowa impreza. Szczególnie upodobałem sobie odkrywczo - rewolucyjny ton. Coś jak remiks klasycznego Eureka! z przemową Hitlera. Jasne, że są komercyjne. Tylko co z tego? Od kiedy komercyjność jest jakąkolwiek wadą? Jest okazja, jest zabawa. Niezależnie od tego, czy jej źródło stanowią prasłowiańskie zwyczaje obrzędowe czy kapitalistyczne zapotrzebowanie na rynek zbytu. Nieodłącznym argumentem przeciw walentynkom jest również klasyczne już Bo kochać to się powinno każdego dnia, a nie w lutym, bo święto. Kolejna Eureka. Jasne, że się powinno. A cóż niby zakochani robią? Łażą trzymając się za ręce od knajpy do knajpy z miną naćpanych endorfinami wielbłądów, zarzynają telefony wielogodzinnymi rozmowami o niczym i wręczają sobie wzajemnie naręcza różnorodnego szrotu. Przynajmniej dopóki związek nie zdechnie. Martwa miłość jest zresztą równie komercyjna; trzeba od nowa kupić ze dwa kartony chińskiego badziewia Wszystko za 2 i 5 zł  w oczekiwaniu na nową ukochaną. Skoro więc zakochani i tak robią sobie takie numery bez przerwy, dlaczego nie mieliby mieć specjalnego święta? Chorzy na Downa też mają swoje święto, a jakoś nikt im nie wytyka, że przecież są upośledzeni każdego dnia. 

Udręka i...udręka. I może wtedy ekstaza. 

Tyle teorii. W praktyce nie trawię walentynek. Niechęć moja posiada jednak o wiele bardziej pragmatyczne korzenie. Korzenie wspaniałego, rosłego, zdrowego drzewa egocentryzmu. Dlaczego nie kochamy się ze świętem miłości?

1. Prezenty

Tradycją walentynek jest wręczanie sobie wzajemnie podarunków. Teoretycznie proste zadanie. W praktyce jednak, w przeciwieństwie do wszystkich świąt i urodzin, walentynkowe suweniry zawsze zamieniają się w dramat. Z historii ich zdobywania mógłbym zrobić solidny zbiór opowiadań grozy. Razu pewnego zdarzyło się na przykład, że dziewczę zapragnęło bransoletki. Ponieważ nadgarstki dziewczęcia miałem okazję oglądać często i gęsto, sztuka wydawała się prosta. Wejść do galerii, znaleźć coś podobnego, wyjść. W praktyce Bursztynowa Komnata okazała się łatwiejsza do znalezienia. Trzy godziny, sześć okrążeń, dwa napady szału później, po konsultacji ze sprzedawczynią co znaczy inna niż te, które ma...ale taka sama i przekonaniu ochroniarza, że polityka sklepu polityką, ale ja muszę zrobić zdjęcie...znalazłem czwartą. Cudem i przypadkiem, spojrzawszy na witrynę od strony sklepu. Jeszcze dziesięć minut poszukiwań i prawdopodobnie wyciąłbym sobie kawałek skóry z  przedramienia, zszył końce i udawał, że to bardzo romantyczne. I tak za każdym razem, gdy nie uda mi się wywinąć. 

2. Mobilne kwiaciarki

Klasyka wieczorów. Człowiek spędza walentynkowy wieczór w knajpie ze swą łanią, subtelnie sączy browar z litrowego kufla, Wtem pojawia się ona. Kwiatowa wróżka ze swym naręczem róż. Niemal od razu rusza w Twoją stronę wyciągając bukiet jak husarz kopię. I ja już wiem, co będzie za chwilę. Już czuję to przenikliwe spojrzenie i słyszę wyćwiczone Piękny kawalerze, może bukiecik dla młodej damy? I znów to samo. Muszę powiedzieć, że piękna dama ma uczulenie na róże. No bo co mam zrobić? Wyjaśnić babci, że ja nie tańczę i kwiatów nie wręczam, co nie podlega nigdy negocjacjom? Że za pięć dych, to ja mogę wziąć młodą damę do motelu i rżnąc ją tam do rana? Nie chcę nawet myśleć, co przeżywają chłopcy mniej asertywni, niedoświadczeni, lub ci, którzy widzą w kobiecych oczach gorące pragnienie otrzymania kilku chaszczy od babci bukietowej. 

3. Przeklęte imprezy tematyczne

Knajpa musi na siebie zarobić. Jest wydarzenie - robi się imprezę. W najlżejszym wypadku barman puszcza jakieś rzewne ballady, a wszystkie boczne stoliki zajęte są przez obściskujących się ludzi. Norma nawet bez świąt. Gorsza sprawa, gdy knajpa postanawia przygotować coś specjalnego. Człowiek wchodzi, chce napić się piwa, a tu połowa ludzi przebrana za kupidyny. Albo gry i zabawy rodem z wesela pod Kielcami. Względnie knajpa idzie pod prąd i robi imprezę pod nieludzko oryginalną nazwą Walę tynki, gdzie nieatrakcyjne panienki zbierają się w stado, by pić swoje zdrowie, wrzeszczeć, że nikogo nie chcą, a po trzech godzinach płakać z samotności i szukać jakiegokolwiek donga, na którego byłaby okazja się nabić.


Przy całej mojej niechęci do walentynek, jestem zwolennikiem tego święta. Przaśność jest wpisana w jego urok i klimat jak zapach przepoconych kierpców, wełnianych gaci i starego barana w góralskiej oberży. Zresztą czy może być coś przyjemniejszego od uszczęśliwiania swej kobiety...


...w motelu?

0 komentarze:

Prześlij komentarz