czwartek, 12 marca 2015


Pamiętam dawne blogi. Pokraczne wytwory nastoletniej ekspresji znajomych poznanych gdzieś w sieci i kompletnie obcych osób. Odeszły gdzieś w zapomnienie wszystkie mylogi, nie ma już weni ani jej szajr

Prolog

Dorośliśmy i zapomnieliśmy o blogach, tak jak zapomnieliśmy o piaskownicy i resorakach. W międzyczasie, gdzieś na bloxie Kominek robił karierę sypiąc kurwami na prawo i lewo. Zostałem - według słów dyrektora - chodzącą legendą liceum i poszedłem na studia. Siedząc na pilotowym kierunku studiów, który był zapychany wszystkim czym się dało, trafiłem na zajęcia mówiące coś o social mediach. Puścili nam też film z łysym gościem, który jadł kisiel i jakimś pacjencie w śmiesznej czapce. Później się okazało, że to też Kominek. W międzyczasie ludzie zaczęli kserować sobie moje teksty na zaliczenie ćwiczeń, które pisałem na kacu, godzinę przed zajęciami w cuchnącej zapiekankami piwnicy, która była wydziałową kawiarnią. Przerwałem tamte studia i dalej miałem w dupie całą blogosferę. 
Przez następne lata usłyszałem wielokrotnie, że powinienem pisać bloga. Mówiły tak moje kochanki, moje ex, mój licealny polonista (którego szanowałem, choć cenił Słowackiego), znajomi wszelkiego sortu. Oni mówili, a ja dalej miałem w dupie całą blogosferę.
Pewnej ciepłej nocy nudziłem się jak cholera. Byłem już epizodycznie sławny jako Kuc Humanista i Kuc z Polonistyki dzięki komiksom Revv. Przypomniałem sobie o Kominku i z nudów zacząłem czytać blogi. W ciągu nocy zaliczyłem chyba wszystkie największe. I zobaczyłem ile talarów oni z tego wyciągają. Tysiąc sto czterdzieści i cztery nazwy zajęte później, napisałem do Revv Ty, a Kuc Filolog? na co odrzekła No...lepiej nie będzie. I tak zaczęła się moja kariera.

Za hajs z blogowania baluj

Na wstępie odpowiem na jedno pytanie, które słyszę regularnie: Nie, nie zarabiam na blogu. Mógłbym, ale nie zarabiam. Od roku przenoszę się na własną domenę, od roku znajduję host, od roku zaczynam handel koszulkami. Któregoś dnia w końcu wezmę się za to. Czas najwyższy, skoro niektóre czytelniczki same sobie robią naszywki.

Serio, po takich akcjach człowiek czuje się dumny, że stworzył coś, co naprawdę żyje. I nie trzeba na to płacić alimentów. 

Idąc ulicą jestem normalnym śmiertelnikiem. Śpieszę się do knajpy albo na uczelnię, rozsiewam wszędzie zapach tytoniu i Old Spice Bearglove. Nocami zamieniam się jednak w internetowego superbohatera, zwalczam grube baby i jedzenie z czapką na głowie. Doprowadzam do furii młode matki. Odpisuję na dziesiątki maili ratując związki, chociaż najczęściej doradzam rozstania. I zawsze mam rację. Czasem podchodzicie do mnie w Rudym Goblinie, Hipnozie albo Ministerstwie Śledzia i Wódki i pytacie, czy to jestem ten Kuc. Czasem się przyznaję. Czasem wskazuję palcem na losowego kumpla i mam ubaw, gdy zaczynacie go atakować. Na ogół chcecie mnie poznać, czasem - szczęśliwie wyłącznie kobiety - zerżnąć w kiblu, w piwnicy, gdziekolwiek. Byle jak najszybciej. Generalnie jestem dumnym ojcem swego dziecka źrebięcia...

Znowu muszę coś napisać

...jeśli akurat nie dostaję cholery. Pierwsze pięćdziesiąt tekstów na blogu jest rozkoszną rozrywką. Człowiek ma kompletnie w dupie jakość tego, co własnie napisał. Nie musi też szukać tematów, pomysłów na konwencję. Teksty powstawały w dwie godziny, pisane od deski do deski. Z czasem kończy się taryfa ulgowa. Coraz większa liczba czytelników wymusza pilnowanie jakości. Kończą się zapasowe pomysły na wypadek braku weny. Czas upływa, a życie toczy się dalej. Gdy dodać jeszcze przyjacielskie, całonocne wypady do Goblina i inne rozrywki, egzaminy, przygodne namiętności i całą prozę życia, coraz mniej czasu zostaje na wielogodzinne szlifowanie pięciu zdań wstępu. Właśnie dlatego moje notatki z ćwiczeń w 90% składały się na kawałki tekstów, z których później lepiłem publikowane na blogu treści. Dość szybko popadłem w błędne koło. Nie pisałem od dłuższego czasu? Muszę opublikować naprawdę mocny materiał. Opublikowałem coś dobrego i przybyło czytelników? Kolejny tekst musi być jeszcze lepszy, by ich zatrzymać. Mnożyłem więc jak pomylony wersje robocze, dopóki nie przypomniałem sobie, że mam w dupie niezadowolonych odbiorców. Co zabawne zresztą, nierzadko teksty, które uważałem za świetne cieszyły się umiarkowaną popularnością, zaś te słabsze, wrzucone na siłę, stawały się hitami jak Sandstorm Darude. 

Tego było sporo więcej. Czytałem zachwycony. Kiedy te kobiety się nauczą, że w ten sposób robią mi po prostu dobrze.
Daj mi rząd dusz!

Nie ma blogerów piszących dla siebie i własnej satysfakcji. Piszemy dla uwielbienia i chwały, dla reakcji czytelników. Tak jak Dickinson drze się na scenie Scream for me! tylko dlatego, że odpowie mu ryk uwielbienia. Nie istniejemy bez odbiorców i gdybym miał ich tylko kilkuset już dawno dałbym sobie spokój. Jest tylko jeden haczyk. Nie ma czegoś mniej istotnego niż czytelnicy. Własnie dlatego wszelkie wolałam jak pisałeś w starym stylu i jak mogłeś tak napisać, unlike budzą we mnie jedynie śmiech i radość. Nawet tysiąc czytelników mniej w ciągu jednego dnia nie uderzyłoby mnie zbyt mocno. Zacząłem się wręcz specjalizować w prowokowaniu do odejścia tych, którzy mi nie pasowali lub pojawili się na blogu przypadkiem. Lubię was, moje Kuce, ale wasza strata nie zrobi mi różnicy. Pamiętam mniej więcej pierwszą setkę czytelników. Uchowały się może dwie osoby. Z pierwszego tysiąca zostało może ze dwieście łbów. Wy przychodzicie i odchodzicie, a ja wciąż jestem. Niektórzy liczyli, że mój blog stanie się organem zabawnych rzeczy w Internecie, bo przyszli tu od Ilony. Inni liczyli na periodyk odnośnie związków. Jeszcze innych czymś uraziłem, co mnie wyjątkowo cieszy. Za rok znów co piąta osoba spośród was nie będzie moim odbiorcą. A będzie ich więcej niż teraz, bo na każdego odchodzącego czytelnika przypada dwóch albo i trzech nowych. Blog jest mój, treści są moje, to moja piaskownica i albo bawicie się po mojemu albo szukacie innej. Tu nie ma demokracji. 

Blogosfera, Social Media

Zdecydowana większość blogerów stanowi coś na kształt subkultury. Wręcz uwielbiają dźwięk słów sołszial midja. Potrafią godzinami opowiadać o swojej sile, o potędze internetu o byciu influencerem. Zarzynają klawisz z # w pół roku od spamowania hashtagami. Nie potrafią zeżreć niczego bez zrobienia zdjęcia ani wykonać jakiegokolwiek ruchu bez opisania go na twitterze. Najzabawniejsze są jednak ich branżowe imprezy. Wszystkie te wtorki z social media i pokrewne. Razu pewnego, gdy poszliśmy z Revv na piwo, trafiliśmy na taką imprezę. Jakaś dziwna panna zrobiła prelekcję o kuwetach, co chyba miało być metaforą, a kilku typa o wyglądzie przyćpanych hipsterów robiło notatki. Zresztą, w sieci pełno jest grubasów, którzy poczuli się zaskoczeni brakiem reakcji działu sołszial midja  na ich melodramatyczne pieprzenie o McDonald's. Albo dostali kupon na zakończoną od roku promocję, bo sołszial midja innej restauracji miały ich nie tylko w dupie, ale jeszcze poczuły się rozbawione. Na tym etapie nie umiem być blogerem. Szczególnie, że sołszial midja nie spotykają się przy piwie, tylko wynajdują jakieś knajpy z hybrydową żywnością (rzepa o smaku wołowiny!) i dziwnymi napojami, gdzie siedzi się na poduszce z alpaki przykręconej do sufitu. Z drugiej strony, znam Revv i Ilonę, z MNQ czasem się pośmiejemy, a przy iGraniu z Gruzem to nawet sporo pomogłem i mam narysowane podziękowania, więc też jestem sołszjal midja. No i jak już coś zareklamuję, to ma wzięcie, a więc i influencerem jestem. Samo się zrobiło, nawet nie wiem kiedy.

Na zakończenie dorzucę wam kilka innych perełek. Uwielbiam feministki, to takie śmieszne zwierzątka.
-Hurr, durr, idę wnieść lodówkę na szóste piętro, bo się wściekłam, hurr durr

Chociaż raz jestem lepszy od Kominka. Szkoda że według tak komicznego jury


0 komentarze:

Prześlij komentarz