niedziela, 1 marca 2015



Jest czwarta nad ranem. Czuję, że powoli wymiękam. Chyba najwyższy czas się położyć. Zawinąć do portu. Rozwijam żagle, powoli kieruję się do miasta. Wtem na horyzoncie dostrzegam cień okrętu. Tylko sprawdzę co ma w ładowni i wracam...Ile beczek rumu?! Nie pozwolę mu odpłynąć, ładować moździerz!
Jest piąta nad ranem. Wymiękam zdecydowanie, ledwo widzę na oczy. Kotwica i spać. Cień okrętu. Nie, nie zrobię tego, nawet nie sprawdzę...Ile? Ładować moździerz!

Wieki temu popełniłem tekst o Assassins Creed III. Absolutnie najgorszej części serii. Napisałem wtedy:
Assassin's Creed III to dobra gra. I warto w nią zagrać. Nie zmienia to jednak faktu, że w stosunku do poprzednich części jest żenująco głupia i pełna niedoróbek. Ciesze się, że zagrałem dopiero teraz. Nie tylko była tańsza, ale mam od razu dostęp do lepszego ponoć Black Flag.
Black Flag budził moje nadzieje z dwóch powodów. Po pierwsze liczyłem, że Ubisoft poprawi to, co spieprzył, w swoim-doceńcie grę słów-flagowym produkcie. Po drugie, złota epoka piractwa stanowi moją wielką namiętność i słabość. Jak młodzieniec wpatruje się w długo niewidzianą miłość swego życia wysiadającą z pociągu, tak ja śledziłem spojrzeniem pasek postępu instalacji.

--- Staram się nie spoilerować, ale w przypadku tej gry to wyjątkowo trudne ---


Prawdziwy bohater

Jakie Rio, taki Jezus

Altair był Asasynem. Ezio był synem Asasyna, mścił śmierć swego ojca. Connor był synem templariusza, wychowankiem byłego Asasyna. Edward jest cholernym piratem, synem nie-asasyna i ma w dupie wszystkie bractwa i zakony świata. Zainteresowania ma czysto zawodowe, podobnie upodobania. Jeszcze nigdy w serii Assassin's Creed nie było tak charyzmatycznego bohatera. Koniec z asasyńskim patosem i nadęciem. Edward raczy nas jedynie mądrościami pokroju Zabawna sprawa. Trypra można złapać bardzo przyjemnie, a leczenie jest okropne, tymczasem ze szkorbutem sprawa wygląda zupełnie odwrotnie waląc rum z gwinta na plaży. Nie jest mścicielem, nie jest ideowcem. Pomiędzy bractwo i zakon trafia przypadkiem, wiedziony chęcią zarobku i...nic. Żadnego zwrotu akcji, żadnego olśnienia i chęci naprawienia zła. Trudno się dziwić chłopakowi. Kto chciałby się bawić w harcerstwo, kiedy wokół Nassau lśni rozkoszami, których - cytując Baudelaire'a - smak grubiańskim profanom jest nieznany. 

Prawdziwy świat

Jak wszyscy byłem zachwycony Wenecją i Rzymem z poprzednich części, jak wszyscy narzekałem na drewniane, niskie chatki Bostonu i Nowego Jorku z AC III. Świat, który oferuje nam Black Flag jest inny niż wszystko, co było wcześniej. Samo Nassau budzi erekcję, wraz ze swoim fortem, plażami i tawernami, muzyką i osobistościami. Zachwycaliście się, że Leonardo robi ukryte ostrza? Edward chleje z Czarnobrodym, z Hornigoldem, Vaynem, z Anne Bonny. Z każdym większym nazwiskiem złotej epoki. Rozmawia, planuje, walczy ramię w ramię. Zawsze chcieliście ruszyć po pryz z Czarnobrodym? Jest okazja. A to dopiero Nassau, bez Hawany i bez Kingstone. Bez dziesiątek małych wysepek. Złota epoka piratów stanowi zresztą jedną z głównych osi fabuły. Życie i upadek pirackiej republiki splata się z historią Asasynów, wpływa na życie i umysły wszystkich bohaterów. Black Flag od strony fabularnej skonstruowany jest tak kunsztownie, że mógłby być powieścią o wiele lepszą, niż wszystkie tomy Wiedźmina razem wzięte. 


- Mówię Ci, Edward. facet z brodą: dwie korzyści. Liże jedno, drugie czyści.

Jeszcze nigdy historia w grze nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Zrozumiałem co miały na myśli nerdy pieprzące o łzach przy śmierci Aeris. Do dziś pamiętam z jaką furią rzuciłem się na żołnierzy, rąbiąc i mordując, gdy...
...a co ja wam będę, sami zagracie. Na tle wydarzeń poznajemy powoli przeszłość Edwarda, poznajemy jego samego i widzimy zmiany jakie powoli zachodzą. Dobra, dość tej tkliwości, czas na...

Kawkę!

Już w przypadku AC III misje morskie były całkiem zabawne. Możliwości jakie daje Black Flag sprawiły, że czasem przez całe godziny nie schodziłem z pokładu. Morze roi się od okrętów, których ładownie wypełnione są dobrami. Świat pełen jest wysepek na których tkwią zakopane skarby. Im bliżej południowych wód, tym potężniejsze jednostki i większe dobra, które należy splądrować. W końcu na nasz trop wpadają coraz potężniejsze okręty łowców, które wkrótce stają się zakrwawionymi wrakami. Dziesiątki fortów czekają na odbicie. Sterowanie okrętem jest zupełnie zręcznościowe, co pozwala toczyć widowiskowe bitwy, ustawiać się z wiatrem i pod wiatr i ryczeć z radości, gdy moździerz dosięgnie dział fortu, a my rozpoczynamy szturm. Możemy wpaść w wielką bitwę pomiędzy Anglikami i Hiszpanami, pomóc jednej ze stron lub wykończyć obydwie. Zdradliwy ocean potrafi zaatakować gwałtownym sztormem zmuszającym do walki z wiatrem i gigantycznymi falami. Po każdym rejsie Kawka staje się potężniejsza, gdy montujemy wsporniki, wzmacniamy armaty i dodajemy taran. Najpotężniejsze ulepszenia wymagają odnalezienia planów, do tych zaś prowadzą mapy skarbów. Walczymy z humbakami i rekinami, by pozyskać cenne materiały. Na śmiałków czekają zaś okręty legendarne - potężne jednostki, których zdobycie wymaga nieludzkiej zręczności i zmysłu taktycznego. O właśnie, zdobycie. Czym byłoby piractwo bez abordażu? Bez unieruchomienia okrętu, by wskoczyć w wir walki, wyrżnąć załogę i stać się panem losu niedobitków. Nie wiem czy w ciągu ostatnich pięciu lat jakakolwiek gra komputerowa sprawiała mi tyle frajdy, co wskakiwanie na wrogi pokład, by zdobyć pryz. Nie mówiąc już o wizualnym dopieszczaniu okrętu, o pościgach i taranowaniu. Black Flag zapewnia wspomniany wcześniej syndrom jeszcze jednego abordażu

Więc mówisz, że już Ci się nie chce i tylko zobaczysz co mają w ładowni?

Karaiby to kraina wielkich możliwości

Black Flag jest prawdziwym pożeraczem czasu. Nawet ludzie, którzy mają w dupie kończenie gry w 100% i zbieranie wszystkich pierdół, potrafią spędzić całą noc przy komputerze i nie zrealizować żadnej misji. Dziesiątki zleceń zabójstw do wykonania. Szant, których nauczyć można kamratów. Map skarbów. Podwodne wraki pełne dóbr doczesnych. Chcesz wzmocnić ekwipunek Edwarda? Musisz upolować kilka ocelotów, a wcześniej ustalić, na której wyspie żyją. I tak wiesz, że warto, bo wzmocniony pancerz, bo cztery pistolety. Szable balansujące między siłą i prędkością. Magazyny, które wypadałoby dla wprawy okraść. Forty do rozbicia, podbicia...i kolejne zlecenia, które z nich spływają. Kawka, której trzeba wzmocnić armaty, by dawała sobie radę z dwoma galeonami równocześnie. Myślisz, że tak łatwo upolować humbaka? Rezydencja, wokół której budujemy stragany i miejsca z ładnymi paniami. Wreszcie główny wątek fabularny spleciony z faktyczną historią. Losy walki Bractwa i Zakonu krzyżują się z powolnym upadkiem pirackiej republiki. Zabieg ten pozwolił wzbogacić klasyczny mechanizm misji znajdź i wyeliminuj, jak chociażby wyprawą po medykamenty, kiedy płyniemy zdradzieckimi bagnami bez świateł, by skradać się ich w mroku do celu. Nie zmienia to jednak faktu, że osią rozgrywki i tak pozostaje wsadzenie komuś szabli w bebechy. Wszystko to okraszone wspaniałą muzyką. Podniosły motyw przewodni od razu nasuwa skojarzenie z okrętem prującym ocean po zwycięskiej bitwie, załoga nieustannie śpiewa równym głosem dziesiątki szant, a motywy pojawiające się w cichych etapach idealnie do nich pasują, aż przyjemnie kogoś po cichu ukatrupić. Wszystko to z pirackim, karaibskim sznytem. Nie wspominając nawet o wystrzałach i ryknięciach radości. 

W tym momencie kapitan Śmiesznych Czapek zrozumiał dlaczego dwie szable są zabawniejsze niż jedna.

Gdzie się podziały tamte piratki?

Oczywiście AC IV jak każda gra komputerowa, nie mogła ustrzec się przed pewnymi minusami. Jednym z nich jest - klasyczna dla serii - prostota rozgrywki. Wykończenie kilkunastu przeciwników nie stanowi żadnego problemu. Walki są widowiskowe, ale nie zmuszają do wpatrywania się w ekran z miną socjopaty - onanisty. Podobnie morskie bitwy, zwłaszcza że możemy dokonać abordażu - a co za tym idzie naprawić własny okręt - mimo ostrzału z innej jednostki. W ten sposób da się przetrwać naprawdę potężne obrażenia. Ponadto sterowanie bywa czasem upierdliwe, zwłaszcza gdy gonimy pieprzoną nutkę - szantę, a Edward z uporem maniaka zamiast przesunąć się obok konarów zaczyna na nie wskakiwać. Drugą bolączką jest wyławianie skarbów z wraków. Wszystkie te podchody z rekinami i dryfowanie do beczek z tlenem. Szczęśliwie ktoś przewidział, że to będzie upierdliwe i w razie śmierci wszystkie zdobyte pierdoły są już na naszym koncie - nie musimy nurkować po sześć razy do tej samej skrzyni. Niektórzy skarżyli się też na drobne bugi utrudniające przejście gry w 100% - nie wiem, nigdy nie byłem zboczeńcem, któremu chce się znajdować absolutnie każdą pierdołę. No i końcowy zarzut - za pierwszym razem nie zauważyłem, że kończę grę i musiałem nieco cofnąć się w save'ach, by dorżnąć ostatni legendarny okręt. Jak widać, bzdury i detale. Teraz zbieram się do skrytobójstwa we Francji. Ponoć Unity ma o wiele trudniejszy mechanizm walki, poza tym dobrze będzie wrócić do wielkiego miasta. Nie zmieni to jednak faktu, że będę tęsknić za Black Flag. Za piratami, morzem i wszystkim tym, co sprawiło, że piszę tę recenzję tonem nastolatki, która pierwszy raz miała coś między udami i jej się podobało. 

Wniosek?

Nie kupuj Black Flag, jeśli nie masz wolnego czasu. To nie jest gra, którą odpala się wieczorem i po kilku godzinach wyłącza. Jeśli Twój komputer nie podoła, kup nowy komputer. Jeśli nie lubisz gier komputerowych, tę i tak pokochasz. Jeśli dziewczyna domaga się seksu, rzuć jej banana i graj dalej. Ale nie próbuj nawet instalować jeśli nie masz przynajmniej tygodnia na absolutne nieróbstwo.

0 komentarze:

Prześlij komentarz