sobota, 17 października 2015



Nadszedł w końcu ten dzień. Uchyliłem - z braku kapelusza - kaptur martwej sali, w której kiedyś był Rudy Goblin, spojrzałem tęsknie na plakat reklamujący Pięknych dwudziestoletnich w Teatrze Wyspiańskiego i wyrżnąłem ostatniego portera w Hipnozie. Wziąłem Arw, moją ukochaną rudą psicę, na długi spacer i zrąbaliśmy we dwoje nożem drewno na ognisko. Wypiłem ostatniego Miłosława w warsztacie Michasia i wypaliłem papierosa w sali teatralnej. Przy dźwiękach wyburzanego budynku zjadłem ostatni, najlepszy kebab z drewnianej budy przy ulicy Mickiewicza. Spojrzałem na swój stary Wydział Polonistyki, biedny budynek sterany moimi butami, wymruczanymi pod nosem kurwami i kilogramami niedopałków. A później skończyłem to sentymentalne pieprzenie się ze sobą, zwłaszcza że nie zamierzałem tęsknić za niczym poza psicą i zacząłem pakować graty. 

O własnych przygodach i perypetiach opowiem następnym razem, dziś jedynie zakąska w postaci kilku interesujących faktów o mieście. Kraków to dwadzieścia trzy uczelnie wyższe. Niemal siedemset sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Dziesiątki zabytków. Teatry, kina, opera, filharmonia, a także:

1. Komunikacja miejska

Przez całe lata nie potrzebowałem Internetu w smartfonie. W Krakowie życie offline jest niemożliwe chociażby za sprawą komunikacji miejskiej. Mam przystanek na każdy dzień tygodnia. Jeden na dworcu, inny na Placu Wszystkich Świętych. Właściwie wszystkie połączenia z przesiadką. Nie zna życia, kto nie spędził 40 minut na jakimś zadupiu w środku nocy. Mój pierwszy powrót do domu trwał od drugiej w nocy do siódmej nad ranem. By znaleźć jakiekolwiek połączenie musiałem przytulić witrynę Burger Kinga i modlić się o włączone - mimo zamkniętych drzwi - wifi. W dodatku Kraków honoruje przerwę w działaniu komunikacji miejskiej, którą zwiastuje głośne tykanie jakichś popieprzonych, żółtych semaforów. Nie wspominając o smaczkach, jak nazwanie jednakowo pięciu przystanków na jednej ulicy - polecam jako sport ekstremalny wysiadanie na niewłaściwym, szczególnie gdy prowadzicie ze sobą kobietę w niewygodnych butach. Nawet słowem już nie wspomnę o korkach, korkach, zatłoczonych autobusach i korkach. Jak mawia Andrzejek Gdyby nie obecność kobiet, to w porannym autobus nie byłoby nawet gdzie palca wepchnąć. 

2. Knajpy

Nie bez kozery Kraków jest stolicą knajp, wszelkich knajp. Eleganckie lokale i trzeciorzędne speluny można odnaleźć na każdym roku. Chcesz regionalne, wykwintne piwo za dychę? Prosimy uprzejmie. Strzał wódy z tabasco i szklanicę koncernowego szczocha za kwotę czterech złotych łącznie? Żaden problem. I to wszystko w obrębie Starego Miasta. Prywatnie wytworzyłem sobie własny Trójkąt Bermudzki złożony z Huki Muki na Floriańskiej, Szwalni (znanej też jako Grodzka 42), którą czasem zastępuje Jazzrock i...nie no, trzecia knajpa wciąż pozostanie moją tajemnicą, którą odgadła jedna osoba na asku - dlatego nie opublikowałem tego pytania. Po dość pobieżnej rundce stwierdzam, że trudno w tym mieście nie znaleźć ulubionej knajpy lub klona ulubionej knajpy z miejsca urodzenia. Żarcie? Kebab w sześciu odmianach. Kuchnia polska, rumuńska, bułgarska, grecka, niemiecka. Makłowicz mógłby kupić sobie bilet miesięczny i robić ze dwa sezony programu nie wyjeżdżając poza obręb miasta.

3. Freaki

Ludzie, których można spotkać na ulicach sprawiają, że mój łańcuch - krowiak wygląda niewinnie i uroczo. Nie mówię tu o banałach, jak fioletowo - różowe włosy czy stylizacja na Kelly Osbourne skrzyżowaną z Buką. Po prostu w tym mieście widok faceta w obcisłych legginsach, białych adidasach, skórzanym płaszczu i czapce - pilotce nie jest niczym dziwnym. Nie wspominając nawet o ludziach, których strój jest częścią ciężkiej pracy, a tu dochodzimy do...

4. Uliczne reklamy

Jednym z najpopularniejszych zawodów w Krakowie są uliczni naganiacze. Nieodmiennie współczuję facetowi, który przez osiem godzin dziennie musi stać i udawać wielki kufel machający tabliczką z napisem Free beer. I ludziom oklejonym kawałkami lustra. Facetowi, ktory przebrany za górala musi dmuchać w jakieś gliniane gówno przed kantorem. Typowi przebranemu za zmarzniętego Szwejka. Ludziom wpychającym ulotki reklamujące kluby i knajpy, gwarantujące zniżkę na piwo. Wielkiej pszczole, chociaż ten gość lubi znienacka wyskakiwać na ludzi, przez co prawie zarobił ode mnie łokciem. Odruch, nie chciałem. Nie ja jeden zresztą, bo zręcznie się uchylił, ma wprawę. Są jeszcze ludzie odmarzający w bramie knajpy, zatrudnieni, by polecać grubym Niemcom i Anglikom danie szefa kuchni. No i moje ulubienice - wesołe parasolki. Dziewczynki polujące na facetów, którzy wejdą do jednego ze śmiesznych przybytków z czerwonymi zasłonami. Do tego dochodzą dwujęzyczni menele, którym trzeba odmawiać po francusku. A myślałem, że przejście przez Stawową i wyminięcie wszystkich trucicieli dupy z Greenpeace stanowi wyczyn. Nie wspomnę już o rynku nocą i latających, świecących gównach, do których ma się ochotę strzelać śrutem.

5. Zagraniczne towarzystwo

O tym, że Kraków roi się od obcokrajowców wiedzą wszyscy. Mało kto jednak wie, jak bardzo zagraniczni są towarzyscy. Poszedłem na jedno piwo, a skończyłem z Turkiem i dwiema dziewojami na karaoke. Sami się domyślcie ile we mnie wlał Turek, zważywszy na fakt, że ja nie znoszę karaoke. Na miejscu poznałem Szwajcara i Austriaka, a dzień później jeden z nich wysłał mi zaproszenie na domówkę z erazmusowymi Hiszpankami. Z drugiej strony, ta multikulturowość Krakowa ma swoją wadę. Spróbujcie spytać na rynku o drogę gdziekolwiek. Mam wrażenie, że wszyscy rodowici Krakowianie omijają to miejsce jak zarazę. Skutek jest taki, że trasę na przystanek pokazywał mi jakiś skośny nicpoń.

6. Kobiety

Kobiety...jak kobiety. Trafiają się atrakcyjne łanie, trafiają się smokozordy. Zauważyłem jednak, że wszystkie, które zdołałem zapamiętać były inteligentne na tyle, by rozmowa z nimi sprawiała przyjemność. Nie zmienia to jednak faktu, że ja generalnie unikam poznawania kretynek czy też nawiedzonych księżniczek, a takowe z daleka również dostrzegłem.

7. Klimat

Nie zna Krakowa, kto przyjechał jedynie z wycieczką szkolną czy też w celu urżnięcia się. Za dnia miasto jest ładne i zapieprzone turystami. O zmierzchu dochodzą wesołe, pijackie załogi. Jedynie jednego wieczoru udało mi się uchwycić ducha, gdy krążyłem sam ulicami, przystając przy skrzypku, patrząc kątem oka na koncert jakiejś dziewczyny w jakimś lokalu, mijając ludzi i błądząc bez celu. Nocami Kraków staje się nieco inny,  z koszy na śmieci sterczą bukiety, z ławek wstają zmarznięte, znudzone czekaniem kobiety, a i sporo chłopców idzie się nawalić, bo nie przyszła. Nie wspominając już o tym, ile kobiet można spotkać przy barach, pijących gniewnie piwo, próbujacych odratować coś ze zmarnowanego wieczoru. A obok nich leży zawsze jakaś samotna, uboga róża. Chłopcy to się jednak nigdy nie nauczą. A i jeszcze coś: Zapomnijcie o gołębiach. Są, ale człowiek szybko o nich zapomina. Więcej zabawy jest z zapachem stajni, który unosi się wszędzie. Prawdziwy fenomen Krakowa - aromat gówna bez gówna. Nie widziałem ani jednego kasztana na ulicach.

8. Koszty życia

Znośne. Wbrew pozorom nie jest to morderczo drogie miasto, da się przeżyć - będąc palaczem - za trzy dychy dziennie. Za pół stówy jest już miło. Do trzech cyfr również można dobić, gdy fantazja poniesie. 

9. Kultura

Wernisaże, galere, koncerty są na porządku dziennym. Masz ochotę na jazzową wokalistkę? Znajdzie się. Garażowe darcie mordy? Już podaję. Malarstwo, fotografia? Na miejscu. Gdzieś nawet widziałem jakieś próby poetyckie wystrzeliwane z rzutnika na ścianę. Nie wspominając o tym, że to pieprzony raj dla niedorżniętych artystek uzbrojonych w gigantyczne aparty fotograficzne. Czasem trudno się opędzić, gdy nagle człowiek natrafia na prawdziwego wirtuoza skrzypiec, przystaje, a po godzinie odkrywa, że stoi w czterdziestoosobowym tłumie. 

10. Żarcie

I tu właśnie mam problem. Wciąż nie znalazłem swoich ulubionych punktów żywieniowych w Krakowie. Jeśli ktoś ma ulubione bistro, bar pseudomleczny czy cokolwiek takiego, niech da znać.
Wymagania:
1. Blisko rynku, nie będę dymał na Ruczaj, żeby się najeść.
2. Umiarkowane ceny, za stówkę to ja się mogę u Wierzynka nażreć.
3. Żadnych pysznych burrito i tak dalej, żadnych burgerowni i food trucków, normalne żarcie.

Co prawda po takiej przerwie czyta mnie może z 10 osób, ale jeśli ktoś znajdzie jadłodajnie, która pokocham, to sprzedam nazwę swojej ulubionej knajpy. 




0 komentarze:

Prześlij komentarz