czwartek, 21 sierpnia 2014


Nienawidzimy PKP, ale pociągi kochamy. Cała reszta to wyłącznie doświadczenia. Dworce to magiczne miejsca. Kiedyś ˜– siedliska żuli, tanich książek i zapiekanek z uranem, pełne tajemnic, śmieci i wspomnień przyklejonych brudem do ścian. Dziś – klonowane monumenty współczesnej estetyki, czyste i jednakowe. Zapiekanki wygonił McDonald's, tanie książki ustąpiły salonom prasowym, żule niczym bociany odlecieli do innych rejonów. Klimat analogowych zegarów i ciasnych poczekalni zniknął bezpotomnie, zmyty z kątów korytarzy i zdarty razem z tynkiem. Zostały pociągi. Bez zmian. Skrzypiące, z brzęczącymi żarówkami, spieprzoną klimatyzacją i łazienkami, w których człowiek dziękuje bogom, że urodził się samcem. Wszystkie te wraki, na które czeka się, dzieląc w pamięci minuty na godziny, by wiedzieć, jak wielkie jest opóźnienie.
Stanąłem w nowoczesnej kolejce po bilet. Na czym polega nowoczesność? Przed kasami zbudowano labirynt z taśmy, a głośnik informuje najbliższego klienta, które stanowisko jest wolne. Dodatkowo na tablicy wyświetlony jest numer kasy, na wypadek głuchoniemego, obcokrajowca albo debila. Nie bardzo wiem, w jaki sposób przyśpiesza to obsługę, nie licząc faktu, że nie mogę wybrać, za kim stoję i byłem zmuszony do obserwowania pleców chorobliwie otyłej baby, jej wąsatego męża i jakiegoś bachora. Udało mi się kupić bilet, na którym kasjerka zaznaczyła zielonym flamastrem wszystkie istotne informacje. Przez chwilę myślałem, że wzięła mnie za wspomnianego debila, ale wszyscy takie dostają. Widocznie PKP ma złe mniemanie o kontrolerach albo chcą być przyjaźni ludzkości. Głos z megafonu obwieścił, że mój pociąg, mimo wszelkich starań, przyjedzie punktualnie.
Perony. Niezmienne betonowe wyspy z niewygodnymi ławkami. Żaden cmentarz, żadne rumowisko nie wpływa na nastrój bardziej niż peron. Nie bez powodu odjeżdżające pociągi są już klasyką dramatów i romansów. Gdyby ten nieszczęsny beton potrafił pisać, zakasowałby Grocholę, Pilcha, bo niejedna flaszka umarła gdzieś pod zegarem, i setki autorów specjalizujących się w zwykłych, wypalonych wstawaniem o świcie i życiem ludziach, którzy wypatrują swojego karawanu na torach.
Znalazłem miejsce numer 63, zgodnie z biletem. Zgłupiałem. Naprzeciw mnie siedziało dziewczę. Ładne, dość inteligentne z twarzy. Czytała książkę po francusku. Po mojej prawicy siedziało dziewczę. Ładne, dość inteligentne z twarzy. Czytała książkę po polsku. Nigdzie ani śladu dzieci i kotletów z psa. Żadnych emerytek opowiadających o wnukach. Podróż zapowiadała się całkiem przyjemnie, dopóki nie przyszedł on. Sturmführer Bormann. Wpadł do przedziału, jakby spodziewał się nielegalnej radiostacji, zasalutował i rozkazał, by wszyscy podnieśli ręce w górę pokazali bilety. On własnie wygnał mnie z raju słowami: Ale to jest pierwsza klasa. A pan ma bilet na drugą klasę. Proszę się przesiąść.
Znalazłem miejsce numer 63, zgodnie z biletem w klasie drugiej. I przyspawaną do niego emerytkę. Śpiącą. Sądząc po ruchach jej klatki piersiowej, żyła tylko dlatego, że wszystkie choroby geriatryczne zwalczały siebie nawzajem. Nic to, usiadłem naprzeciw. Obok jakiegoś dziarskiego dziadka i jego małżonki. Spokojnie mogłem zacząć odliczanie.
10...
9...
8...
7...
- Kaziu, może coś przekąsimy?
6...
Kaziu, nie. Nie rób mi tego. Kaziu, odmów małżonce.
5...
- Możemy Helenko... jakąś kanapeczkę...
4...
Jestem zgubiony.
3...
2...
Kaziu, niech Cię szlag. Razem z Helenką.
1...
Kaziu wydobył z torby cały arsenał. Nie jestem jakimś tyranem, który nakazuje wpieprzać modne Subwaye albo zdychać z głodu. Niemniej... na litość. Dlaczego nawet w wigilijnej kolacji panuje większa dowolność niż w tych cholernych pociągach? Może to jakiś przesąd? Jeśli nie zeżresz czegoś, co cuchnie starym chodnikiem przed wygódką, to pociąg nie dojedzie? Ostatnio trafiłem na święto kiszonej kapusty. Szczęśliwie Kaziu miał apetyt i po chwili ˜– zamiast kapuchy – mielony ze schroniska przechodzi do historii. Chciałem zapalić, ale Sturmführer Bormann pilnuje mnie jak sęp padliny. Ciekawe, skąd wiedział, co zamierzam. Może to instynkt kolejarza, może woń tytoniu, a może fakt, że wypadły mi przy nim trzy paczki fajek? Pozostało tkwić w miejscu. Wyjąłem nieszczęsnego Newsweeka, skryłem za nim jak w bunkrze. Czułem, że ktoś go wysępi, gdy będę wysiadał. Może Kaziu, może Geriatria wpatrująca się we mnie wzrokiem sokoła. Wypchanego sokoła. Sam nie mogłem uwierzyć w to, że dobrowolnie czytam felieton Magdy Gessler o jajkach na twardo. Wtem Helenka wyrzekła cztery najgorsze słowa, jakie może powiedzieć emerytka do męża, kiedy siedzą obok ciebie: Kaziu, może zjadłbyś banana? Nie spojrzę. Czytam gazetę, na pewno nie spojrzę, jak Kaziu wbija w siebie banana. Nie zrobię tego, w ogóle mnie to nie interesuje.
Spojrzałem.
Słodka Freyo, ja już wiem, co będzie mi się śniło przez najbliższy tydzień. O ile w ogóle zasnę.

Dlaczego pociągi? Opóźnione, pokryte zimą szronem od środka. Wypełnione ludźmi, kiszoną kapustą, jajami na twardo i majonezem. Z dyszącymi konduktorami i klapą w kiblu, która potrafi obrzezać nieuważnego pasażera.
Wiara w większy komfort czy wrażenie, że wszystkie doznania mają swój początek na peronach? 


0 komentarze:

Prześlij komentarz