wtorek, 29 grudnia 2015




Miałem dziś w nocy pracować, ale chyba muszę zmienić plany. Lemmy nie żyje. Nie każdego dnia umiera prawdziwa legenda. Wypada więc napisać zgrabne epitafium.


Jest taki truizm mówiący, że świat się zmienia. Banał niemiłosierny, gorsze są już chyba tylko te drepcząco-przytulane tańce do Love hurts Nazareth. No, zmienia się. Czas płynie, trzeba obiad zjeść, zarobić na kolejną wypłatę i wyrzucić śmieci. Nagle człowiek odkrywa, że ma trzydniowy zarost po trzech dniach, nie po tygodniu, niespecjalnie umie się bawić, wkurzają go menele w glanach zbierający drobne na wino i wychodzi z knajpy, bo ma być jakiś gówniany koncert. A przecież wciąż się pamięta, choć coraz słabiej, smak jabola w bramie, przed takim samym gównianym koncertem cholera wie czego, w tak samo obleśnej spelunie. I nieznośną lekkość glanów. I tę swoją ukochaną owiniętą łańcuchami i pieszczochami, co to teraz patrzeć się nawet na taką nie da bez politowania.

Nigdy nie byłem koneserem muzyki. Owszem, lubię i chętnie posłucham, ale płyt w domu mam może ze cztery. A właściwie miałem. W dupie mam całe życie reaktywację Guns N' Roses, chyba nigdy do końca nie przesłuchałem ostatniej płyty Metallici, a Troppera nie piję, bo to szczyny. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz kupiłem sobie koszulkę z nazwą jakiegoś zespołu, a jak słyszę setny raz Kickapoo, to dostaję amoku. Od plakatów wolę teatralne afisze.
Nigdy nie byłem też koneserem życia. Owszem, żyłem i to nawet chętnie, ale zawsze bez większych planów. No, prawie zawsze. W dupie miałem odkąd sięgam pamięcią, układanie planów na przyszłość. Przyszłość była dość jasna. Jutro muszę iść w jedno miejsce, pojutrze w drugie, w sobotę chyba się urżnę, więc w niedzielę zrobię niewiele. Nigdy do końca niczego nie planowałem, bo i po co? Żyło się. Tydzień za tygodniem, rok za rokiem. Nie odczuwałem zmian, nigdy. Ot, chodziło się gdzieś, a potem przestało. Robiło się coś, kończyło jak co wieczór czy świt bez świadomości, że się do tego nie wróci. Czasem najwyżej istniał jakiś wyższy cel, który człowiek osiągał i natychmiast o nim zapominał albo nie osiągał i też zapominał. Czasem zapominał i dlatego nie osiągał.

Nie lubię koncertów. Nigdy nie rozumiałem ludzi gotowych wydać dwie - trzy stówy, by stać w tłumie i patrzeć na kontury emerytów na scenie. W całym swoim życiu tylko raz poszedłem na biletowany koncert i byli to Acid Drinkers za trzy dychy. Miałem wtedy jakieś osiemnaście lat i przed wyjściem z domu musiałem podpieprzyć matce sznurówki z kozaków, by zawiązać sensowniej glany. Irytują mnie wszelkie zabawy pod sceną. To odpychanie się nawzajem, jak jakieś niedorozwinięte gibony, machanie głowami i piwo zmieszane z kurzem albo potem innych ludzi, bo zawsze znajdzie się komendant melanżu, który zacznie oblewać innych. A przecież kiedyś biegłem w pierwszym rzędzie ściany śmierci i nie wychodziłem z moshu, nawet gdy gościa obok trzeba było wynieść z kołnierem ortopedycznym. Niewiele jest zespołów, które chciałbym zobaczyć na żywo. Tak naprawdę chyba tylko Wardruna mnie interesuje. Na Sólstafir bym się wybrał. I na Motorheada, ale to zawsze zdążę. Przecież Motorhead jest niezniszczalny.
Trudno mi zebrać w listę to, czego już nie zrobię i nie zobaczę. Nie zliczę filmów, które zniknęły z repertuaru kin, zanim się wybrałem. Po afisz z Hłaską szedłem cztery miesiące. Przejadłem i przepiłem ze dwa motocykle, zresztą prawo jazdy też robię od pięciu lat i nawet nie wiem, jak wygląda ta szkółka jeżdżenia. Nie spróbuję Gulden Draaka, bo zbierałem się do niego tak długo, że w końcu przestali go sprowadzać do knajpy. Trzech Piór też już raczej nie zdobędę, bo nie wiem, jak patologiczny musiałby być szczep harcerski, by mnie przyjąć. I ile musiałbym wypić, bym chciał znów biegać w berecie i meldować się kurduplowi, który chyba dla jaj wyższych kręgów został oboźnym. Nie zdążyłem przez pięć lat. Nigdy nie przeczytam setek książek, których tytułów zapomniałem. Mogę tak bez końca, z pilotowaniem myśliwca na czele. No, prawie bez końca. Absolutnie bez końca mogę wymieniać rzeczy wykonalne, o których i tak wiem, że się nie wydarzą.

Lemmy był nieśmiertelny. Wszyscy wiedzieliśmy, że jeśli nadejdzie armageddon, jeśli ktoś odpali te wszystkie zabawne głowice i wytłucze 90% ludzkości, to na gruzach świata stanie Lemmy i zaśpiewa Ace of Spades wkurwiony, że znów musi to robić, chociaż już rzyga tym utworem i nie rozumie jego popularności. Słońce zachodziło, Słońce wschodziło, a Lemmy dalej istniał, chlał jak świnia wywar i wpieprzał garściami viagrę, by wsadzić w dupę trzeciemu pokoleniu fanek. Piliśmy jego zdrowie i chciwie słuchaliśmy opowieści o tym, jak to Kilmister wylazł z kasyna w takim stanie, że trzeba było trzymać jego palce z mazakiem i samemu sobie napisać jego dłonią autograf. Kochaliśmy dziewczyny i słuchaliśmy Love me forever, rozstawaliśmy się z nimi, więc słuchaliśmy Brotherhood of man. Cokolwiek by się nie działo, zawsze leciało Ace of Spades. Byliśmy gówniarzami i opowiadaliśmy sobie o nim. Będąc starymi prykami wciąż zdarzało nam się wspomnieć o pancernym wokaliście z diodą na pysku. 
Jakoś dziwnie jest rozstać się z młodością, tak definitywnie. Na starość człowiek odkrywa nagle, że pewne uczucia, emocje zdrewniały w nim na zawsze, są nie do odtworzenia. Za nic nie chciałbym znów mieć osiemnastu lat, kilku złotych majątku i rąbać wina w bramie. Chciałbym za to znów poczuć za pięć złotych tyle radości, co ze wspólnej konsumpcji mózgojeba. Pamiętam licealną euforię, że oto nadchodzi domówka i będzie można się nawalić. Dziś mam lokal dzień w dzień, mógłbym w ogóle nie trzeźwieć, wyjść w każdym momencie do knajpy i cieszy mnie. Tyle, że nie ekscytuje. Ileż radości sprawiało dawniej to, że udało się rozpiąć stanik jedną ręką, do tego słabszą, do góry nogami i po dziewięciu piwach. A randki? Mojemu kumplowi w liceum stary z okazji związku zwiększył kieszonkowe do pięciu dych. Chyba miesięcznie...a może tygodniowo? Nie wiem, dziś za dwie dychy nawet na spacer iść ciężko. A od stanika zdejmowanego machinalnie bardziej cieszy to, że kobieta potrafi ugotować wspaniałe żarcie i niezbyt się wścieka, gdy czeka trzydzieści minut. Z drugiej strony, dziewczyny przestało interesować czy stać nas na kino, a zaczęło być ważne, czy stać nas na życie we dwoje. W teorii, gdyby to do końca działało w praktyce, seks uprawiałaby tylko polibuda. O młodości miałem. Czy pamiętacie, jak smakuje pizza? Jasne, że pamiętacie. Ja też. A kiedyś nie pamiętałem. Kojarzyłem tylko ten ciągnący się ser i że jest wspaniała, a przyjazd placka w tekturowym pudle był jak święto, jak wjazd Wojtyły na ambonę. Dziś doskonale pamiętam smak pizzy. Mogę zamówić ją teraz, jutro, pojutrze, przez następne kilka dni z rzędu. W sierpniu jednocześnie pracowałem i ogarniałem całe domowe ZOO jednocześnie. Na gotowanie nie wystarczało mi czasu - 21 dni z pizzą. Będąc licealistą mogłem przejmować się tym, że nie mam gdzie posunąć panienki, że sylwester coraz bliżej i trzeba znaleźć domówkę i tego typu dramatami. Dziś muszę martwić się o etat, karton pod mosem, jeśli go nie będzie, rachunki, jedzenie i czytać listy z banku. Dawniej przychodziły tylko koperty wypełnione kartkami pokrytymi szczelnie drobnymi literami. 

Rock is dead. Szczęśliwie wszystko to dzieje się, gdy mam w dupie niuanse. Osbourne wygląda i rusza się, jakby spieprzył przez płot z sanatorium. Manson próbuje sił w aktorstwie, bo techniczni nie nadążali z dostawianiem butli tlenowych na scenę, które i tak niewiele mu pomagały. Dio nie żyje, któryś Young z AC/DC się wycofał. Gitarzysta Slayera w ziemi. Coraz trudniej o kapelę bez urny w składzie pierwotnym. Axl Rose niby się trzyma, ale wkrótce zeżre samego siebie. Slash - o ile pamiętam jakiś stary wywiad - rzucił palenie i wypija hektolitry ziołowych herbatek, a to w sumie jak śmierć. Nie wspominając o martwych od dawna, jak Staley, który wyćpał tyle, że Morrison przy nim wyglądał jak Monar. Większości zespółów, które teraz są popularne nie kojarzę nawet z nazwy. Zresztą, teraz to takie granie... Ze złośliwości wrodzonej dodam, że Vikernes też nieco przycichł, odkąd Breivik odebrał mu tytuł najpopularniejszego Norwega.
Przemija się. Powoli i nieuchronnie. Znajomi coraz częściej dzielą się na dwie grupy. Tych, którzy nagle są w związkach małżeńskich i codziennie rano zapieprzają po świeże bułki dla rodziny oraz tych, którzy dalej myślą, że mają 19 lat i zachowują się jak gówniarze. Umieramy nieuchronnie. Nie jesteśmy już najmłodsze pokolenie, nawet młode pokolenie z nas nieszczególne. Pełnoletnie są dzieci, które ojciec dopiero nosił w jajach, gdy ja wybierałem się do szkoły. Umieramy i niewiele można na to poradzić. Niedługo zacznie się zaleganie przed wiadomościami i prochy nasenne, fantazje o urlopie i ustępowanie miejsc w tramwajach. Oby tylko erekcja dopisała aż do śmierci. Zdychamy, coraz mniej ciekawe to życie, coraz mniej głupot do zrobienia, coraz mniejszy wybór nowych, ostrzejszych bodźców. Wszystko już było. Innego końca świata nie będzie, jak to określił ładnie Miłosz, zanim go szlag trafił. 

I tylko Lemmiego szkoda. I Motorheada. Takie życie, pewne zawody nie mają wieku emerytalnego. Wpisujcie miasta.

0 komentarze:

Prześlij komentarz