piątek, 12 lutego 2016




Sen. Godzina za godziną. Na zwiniętej ramonesce, gdzieś w pociągu. W łóżku. Niekończący się letarg. Wbrew pełznącemu po nerwach głodowi nikotynowemu, wbrew niewygodnej pozycji. Sen. Chwila przytomności, ręka przesuwa się po łóżku. Nie, to przedział Intercity. Sen. Chwila przytomności, ręka przesuwa się po łóżku. Tak, to już łóżko. Sypią się na podłogę noże, monety, bilety, wreszcie z rumorem spada łańcuch. Ogniwo za ogniwem. Jak dobrze jest spać. A było tak...

Łączyły nas dwie rzeczy. Obydwaj mieliśmy dość. I obydwaj mieliśmy nazajutrz wolne. To zła kombinacja, kiedy jest się dwójką przyjaciół. Bardzo zła, kiedy żaden nie ma grama rozsądku. Dwie doby później nazwaliśmy tę sytuację: Wiódł kretyn debilnego. Tak, potrzebowaliśmy tej wódki. Napić się we dwóch, po męsku. Wypiliśmy nasze przydziałowe 'po dwa piwa, panie ładny'. Chciało nam się więcej. Gdzieś w drzwiach Jędruś zasugerował, że w sumie małe pół litra i kolejne dwa piwka będą lepszym i tańszym wyjściem. Tańszym, akurat. Już na schodach doszliśmy do wniosku, że lepsze będzie wyrośnięte pół, znane jako agent 0,7. I po trzy piwka! - rzucił Jędruś w połowie dwuminutowej drogi do nocnego. Wyszliśmy z litrem. I piwkiem dla każdego.

Pyszny jest ten żółty Krupnik. I dość słodkawy. Zmęczeni problemami znów oglądaliśmy mapy, snuliśmy plany. I słuchaliśmy tej starej, harcerskiej piosenki, gdzie jakaś panna śpiewa, że mgła schodzi z lasu, panie majorze. W dodatku znalazłem generator szumu wiatru, trzasku palonych bierwion i innego puszczańskiego gówna, za którym tak przeraźliwie tęskniliśmy. Strugając feathersticki ze starego krzesła, zamieniając podłogę w lepiącą się, zasnutą wiórami polepę, łkaliśmy za ogniem, wiatrem i zimną glebą pod dupą. Niestety jesteśmy ludźmi czynu. Nie wiemy, który z nas rzucił myśl pierwszy, ale pięć minut później noże były przytroczone, latarki sprawdzone, plecaki spakowane. Możliwie pokrętną drogą, gdyż wiódł kretyn debilnego, poszliśmy w las, najdalszy, hen za horyzontem. Przygotowaliśmy miejsce, odetchnęliśmy dymem, pogratulowaliśmy sobie pomysłu, w kretyńskim przeświadczeniu o jego geniuszu. Wyjęliśmy flaszeczkę. Bez dna. Niestety, literalnie bez dna. Jędruś przerzucił plecak tak, że urwało dno z pełniutkiej butelczyny Krupniku. Poszedłem po kolejną. Wróciłem. Sprawiliśmy ją. Kiełbasa pokrywała się piękną warstwą węgla, bo każdy z nas zapomniał, że coś smażymy. Jędruś próbując wstać zarył łbem w glebę. Trzykrotnie. I wtedy nas naszło na podróże, wiódł kretyn debilnego, wiódł pijak zalanego. Jędruś powiedział, że jestem cipa i do Wrocławia z nim, teraz, natychmiast, nie pojadę. Głupio zagrał, jesteśmy przecież ludźmi czynu. Piętnaście minut później latarki były w kącie, noże odłożone, a my wpychaliśmy dupska w jeansy strasząc współlokatorkę okrzykami o Wrocławiu, jakby tam kniaź Jarema stacjonował. Nie zdążyliśmy zmądrzeć w autobusie, nie udało się po dojechaniu na przystanek. To, że jesteśmy kretynami odkryliśmy dopiero na dworcu. Na dworcu we Wrocławiu. I wciąż nas to bawiło.
O tym będzie dzisiejszy blues. Byłem w tym mieście cztery razy w życiu. Raz z wycieczką szkolną, raz separacyjnie, raz się nastukać. I raz z Jędrusiem, do dziś nie wiemy po co. Breslau, Breslau, gdzie nawet posąg by się zes...

1. Architektura
Byłem w Ryjo, byłem w Bajo, miałem bilet na Hawajo. Czegoś takiego nigdzie nie widziałem. Jak jakieś pieprzone Toussaint. Dziesiątki stawów przeciętych kładkami i mostkami, stawów, w których księżyc odbija się nawet podczas pochmurnych nocy. Kręte, nierówne uliczki, gdzie można celowo się zgubić i czułe zaułki. Place i placyki, samych rynków naliczyłem z siedem. I żaden nie był faktycznym Rynkiem. Myślicie, że to tylko centrum i dalej jest gorzej? Trzecia wyprawa skończyła się w jakiejś odrapanej kamienicy na zadupiu i ta również, kamienica - nie wyprawa - miała swój urok. Innym razem, wiele lat temu, byłem w części miasta znanej jako Psie Dziury, czy coś w tym guście i tam również znalazł się klasyczny romantyczny parczek. Miasto pieprzonej, ckliwej miłości. Brakuje tylko cygańskiego Don Vasyla ze skrzypcami, gondoli i gównianego bukietu od napastliwej Łodygowej Babci.

2. Knajpy
Wszystkie krucjaty do innych miast kończą się szukaniem knajpy. Nie byle pubu, ale prawdziwej knajpy. Z brodatym barmanem, pyskatą barmanką i drewnianą podłogą tak brudną dziesięcioleciami pijackich kroków, że ludzie obstawiają, jakiego była koloru pierwotnie. Knajpy ciemnej i strojnej w pamiątki zbierane przez dziesięciolecia, jak ślady po rzucanych kuflach i dary od stałych bywalców. Knajpy. Na tym tle Wrocław wypada jak w starym przeboju Analogsów:

W tej knajpie nie można się dobrze najebać
Techno, stroboskop, panienki na heblach
Gdzie szafy grające i pijana orkiestra
Grająca melodie, co chwytała za serca?  
W tej knajpie nie można się dobrze najebać
Anorektyczki, ultrafiolet, balejaż
Gdy zaśniesz na stole, żeby mieć chwilę przerwy
Zaraz chcą Cię wyrzucić, albo wybić Ci zęby 
W tej knajpie nie można się dobrze najebać
Łza zakręci się w oku kiedy wspominam nieraz
Te barmanki obfite z dekoltami do pępka
Czuję ból przenikliwy w głębi mojego serca  
Ref.: Gdzie knajpy świecące jak morskie latarnie?
Gdzie spełnia się każe z najskrytszych marzeń
Gdzie płyną w powietrzu dźwięki ckliwej muzyki
 Gdzie nie ma DJ-jów ani elektroniki

Przytulne knajpki dla słodyszków, idealne, by siedzieć przy piwie dwie godziny i trzymać się za ręce. Lokale bez serca, bez duszy. Wymyte na błysk puby z obsługą w uniformach. Tubylec w osobie mojego kumpla, Tomeczka, rzekł zaprowadzę Was, skoro chcecie, do największej speluny, jaką znam. Speluna okazała się lokalem, gdzie Terlikowscy mogliby odprawić chrzciny bez uczucia poruty. Niektóre miejsca, jak Stary Wiatrak, są urządzone bardzo gustownie i ładnie, ale wciąż pozostają przytulnymi lokalami. Tam trudno wsiąknąć, wejść na jedno i zostać do rana. Następnego rana. Ci z was, którzy mieli swoje knajpy, dawne i obecne, wiedzą o co chodzi. Wrocław nie ma czegoś, co czyni miasto domem. Chyba, że wciąż nikt nie umie nas zaprowadzić w dobre miejsce.

3. Ludzie
Miasto definiują ludzie. Śląsk jest zaczepny, charakterny i pełen pokrętnych zasad, a wszyscy obligatoryjnie muszą kochać wungiel. W Kielcach większość pochodzi z podkieleckich wsi i ma podkieleckiej wsi mentalność, a zapięcie rozporka i włożenie butów uważa się tam za strój wieczorowy. W Krakowie wszyscy są spoza Krakowa, nawet żule mówią po angielsku i nigdy nie wiesz kogo spotkasz, konglomerat jak w mordę. Wychodzisz na piwo, a kończysz o trzeciej w nocy z Turkami na karaoke i pieprzonego pojęcia nie masz, jakim cudem. No i kobiety w Krakowie są zdumiewająco często atrakcyjne. We Wrocławiu...cholera wie, jak nazwać ludzi z Wrocławia. Właśnie z Breslau pochodzą moje najdziwniejsze znajomości. Szalony ASP, który rzucił pracę, by robić biżuterię z kasztanów. Jagoda, co lokówkę na Woodstock zabrała. Pawełek, pyskata zakała białej rasy, Tomeczek, który próbował nam wyjaśnić, że powinniśmy coś zrobić z odciskami na łapach, naszą dumą klasy pracującej, że paznokci nie obcina się nożem i jeszcze coś o skórkach, który co dziesięć minut mówił głosem pretensjonalnej guwernantki z Pyr Chłopcy, zachowujcie się, proszę...ja nie chcę się za Was wstydzić, kiedy Andrzejek właśnie miał masę uciechy z ostrogą do piłowania pizzy. O mojej byłej lato 11' nie wspominając, bo ja wszystkie eks miałem ciekawe i chyba w życiu się z normalną babą nie związałem.
Na ulicy jest jeszcze ciekawiej. Gdy namierzaliśmy miejsce spotkania z Tomeczkiem, jakiś facet sam postanowił nam pomóc, przy okazji wspominając stare czasy, dawnych skinheadów i proponujący nam browar na szybciutko, bo żona na mnie czeka. Gdy wyłanialiśmy się z mroku, a widok naszego duetu w ciemności nie jest najpiękniejszy, kobiety zamiast wyciągać gaz pieprzowy spokojnie wyjaśniały, gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. Jedno rzuca się w oczy najbardziej. Ludzie we Wrocławiu są... specyficzni, jakby wyprasowani razem z ciuchami. Długonogie łanie postukują obcasami, wabiąc tak, jak wabiłyby syreny, gdyby miały biodra zamiast ogona. Ulicami snują się metroseksualni chłopcy z muszkieterskim wąsem i bródką, którą piłują trymerem sześć razy dziennie, gogusie w wąskich krawatach, którym testosteron nigdy nie zaokrąglił łba nad skronią. Nie wierzę, by we Wrocławiu nie żyły byki krase, charakterniki i twarde chłopaki, ale zawsze nam umyka ich towarzystwo. Może łazimy po złych ulicach, wszak w Krakowie też chodziliśmy kiedyś Floriańską.
I jeszcze Parasolki. W Krakowie taka Ela - Umbrella podchodzi ze swoim zapraszam do klubu na... i w tym momencie słysząc nie, dzięki, oddala się i odpuszcza. We Wrocławiu szła z nami dobre 50 metrów nie odpuszczając. Tomeczek musiał powiedzieć w końcu, że ja mam szlaban, Andrzejek debet na koncie, a jego interesują chłopcy. Świntuch.

4. Żarcie
Tego punktu nigdy nie obskoczyliśmy porządnie. Gdybym chciał jeździć po Polsce, by żreć, to zatrudniłbym się u Makłowicza. Raz we Wrocławiu jadłem zapiekankę na dworcu tymczasowym i była paskudna. Innym razem wpieprzałem z Issel i Jędrusiem pierogi i były niezłe. Tym razem Tomeczek siłą zawlókł nas do jakiegoś Pieca na Szewskiej, gdzie - jak twierdził - pizza była najlepsza w mieście, a przy tym niedroga. Niedroga faktycznie, kosztowała raptem dwajściapińć, w dodatku całkiem smaczna, ale nie daliśmy rady się nią zapchać. Cóż, przywykliśmy do pożerania samodzielnie rodzinnej na grubym z jedenastoma składnikami (pozdrawiamy Maxipizzę, najlepszą paszę z dowozem w Polsce), tymczasem to była elegancka pizza w restauracji. Bardziej zaskoczyła mnie mnogość lokali, żarcie jest co dwa kroki. W każdym możliwym wariancie. Później skojarzyłem architekturę i zrozumiałem - żarcie przy świecy, spacer kładką i można jechać do trzeciej bazy. Sprytne, wrocławska aglomeracjo, bardzo sprytne!

5. Wnioski

Miasto ładne. Jeśli mają tam choć jedną spelunę, to zapewne da się żyć. Pewnie wrócimy, kiedyś. Z drugiej strony w Poznaniu też nie byliśmy, o stolicy nie wspominając. A nasz duet ma bardzo, bardzo dużą słabość do przedwojennej kultury warszawskiej, wciąż wierzymy w bal na Gnojnej, Pana Zielonkę i Tatę Tasiemkę.

Wpis urodzinowo dedykuję Koś, która ma urodziny i bardzo liczyła na to, że wpadnę. Niestety ta sztuka się nie uda. Zresztą nie po to morduję się na tym cholernym Jagiellońskim, by teraz siedzieć co weekend w Breslau. 

0 komentarze:

Prześlij komentarz