Dziś prawdziwy rarytas.
Znajomą mam, a właściwie miałem. Poznaliśmy się jeszcze w gimnazjum, gdy chodziła w tej powłóczystej, cmentarnej kiecy typowej dla gothek i nawiedzonych introwertyczek, a ja dumnie nakładałem czwartą warstwę naszywek na plecak, ignorując fakt, że połowa z nich jest do góry nogami, bo kto by te czcionki rozczytał. Dobra z niej była dziewczyna. Gdy wróciłem do Katowic po dwuletniej przerwie i w knajpie usiadła mi na kolanach jakaś nowa koleżanka, jak się okazało jedna z tych rozrzutnych...udami, to właśnie znajoma zaintonowała na cały głos Baza wirusów została zaktualizowana!. Cośmy wypili i narozrabiali, można opowiadać bez końca. M. - jak znajoma sama nazywa się w tekście - była rozrywkową dziewczyną i wpadała na różne, interesujące pomysły. Na przykład odkrywała, że jej smutno i nie lubi świata, więc zeżarła wiadro Panadolu podekscytowana wycieczką w jedną stronę. A potem okazało się, że pech jej nie opuścił i wciąż żyje, o czym traktuje opowieść. Ja jedynie trochę pociąłem, zrobiłem korektę w swoim stylu i dorzuciłem kilka komentarzy.
Uprzedzając pytania - znajomej niestety pogorszyło się po napisaniu tego tekstu. Obecnie jest szczęśliwą przyszłą matką, ekscytuje ją, że przytyła, a jej facet potrafi o 4 nad ranem szukać gofrów. Zimą. Serce się kroi, co oni jej zrobili w tym szpitalu.
Przekrój światów, czyli co cię czeka, jeśli zechcesz sprawdzić, jak pachną kwiatki od spodu.
To życie to ciężkie jest. Pogoń za codziennością, schemat praca – dom – impreza, aspekty materialne toczące wnętrzności jak nowotwór, ZUS, PKP i cała reszta zramolałych problemów siadających na barkach człowieka jak zmora.
Jednostki nie posiadające tarczy idiotoodpornej często padają ofiarą tej rutyny i dotyka ich depresja; choroba cywilizacyjna, globalna i modna. Odkąd Kasia Cichopek napisała na swoim blogu, iż z powodu zbyt dużej objętości w pasie wpadła depresję, gabinety prywatnych terapeutów zapełniły się płaczliwymi fankami, które mają taki sam problem, bo skoro Kasia ma z tego powodu depresję, to logiczne, że one również. Żarłacze psychologii z kamiennym profesjonalizmem poświęcają swój czas, przeliczając minuty na złotówki, utwierdzając zapyziałe mamałyje o słuszności swojego postępowania. Maszynka do zarabiania pieniędzy pracuje na dwa etaty, dzień po dniu, a depresja staje się towarem modnym i popularnym, do kupienia za sto złotych w wybranym miękkim fotelu. A depresja, moi drodzy, to rzecz straszna i śmiem zaryzykować stwierdzeniem, że najgorszemu wrogowi nie życzę.
Zaczyna się niewinnie, od natłoku myśli w głowie. Kłębią się i przeplatają. Z czasem spędzają sen z powiek, powodują zaburzenia apetytu i bóle w skroniach, nastręczają o drastyczne huśtawki nastrojów i szereg innych, równie słodkich objawów psychosomatycznych. Nadchodzi chwila, w której twoje życie przeistacza się w coś równie żałosnego, jak teksty Roguckiego. Filozoficznie zastanawiasz się nad sensem własnej egzystencji, ogarnia cię bezład, bezsens i przemożne vanitas.
W szalony sposób postanawiasz sprawdzić, jak pachną kwiatki od spodu. Wyobraź sobie to palące nieszczęście, gdy następnego dnia budzisz się w sali szpitalnej. Smród starych, umierających ludzi bywa mylący. W pierwszej chwili (o zgrozo!) myślisz, że trafiłeś do Raju. Solidne ukłucie igły w lewe przedramię szybko przepędza tę myśl. Staje nad tobą piguła, obdarza lodowatym spojrzeniem i nawet nie próbuje być delikatna. Nie ma litości dla samobójców. Szczególnie tych niedoszłych. Budzą żal i pogardę, większą niż czyraki na dupie. Jak można nie umieć się nawet zabić?!
Wyjście z łóżka kojarzy się z udziałem w Igrzyskach Śmierci. Potrzeby fizjologiczne wprowadzają w stan ciężkiej irytacji, bo chęć ich zaspokajania jest odwrotnie proporcjonalna do posiadanych sił. Libido zamienia się w skamielinę żywcem wyciętą z paleozoiku, odbicie w lustrze przedstawia krzyżówkę Golluma i Mandaryny, a zainteresowanie światem zewnętrznym znika szybciej niż premier po podniesieniu podatków.
Nadchodzi czas, w którym zmęczenie materiału jest tak wielkie, że nawet obojętność staje się zobojętniała i człowiek dla odmiany sięga po ostateczność.
Pojedynki z kostuchą bywają nierówne; szczególnie, gdy za nieszczęśnikiem stoi garnizon troglodytów spieszących z pomocą ambulatoryjną. To pierwsza myśl, jaka dopada cię po przebudzeniu. Ignorujesz rodzinny szwadron warujący przy łóżku, twardość materaca, dźwięki rozbijające się od ściany do ściany i natrętne pytania o samopoczucie. Ogarnia cię wewnętrzne wkurwienie. Na siebie, na los i na zmysł powonienia. Starzy ludzie śmierdzą jeszcze uryną.
Ściany pomalowane na modłę PRL-u, łóżko wysłużone jak dziwka po Euro, mała szafa gdzieś w rogu i korytarze przepełnione tabunem takich, tak ty. Czubków. Pomyleńców. Psycholi. Zjebów, którzy mają za mało sił, by żyć i za dużo szczęścia, by umrzeć.
Po hospitalizacji, kiedy niejeden przyjmuje strategię „Do trzech razy sztuka!”, nadchodzi czas na powrót. Otwiera się przed tobą perspektywa tego samego marazmu. Wiesz już jednak, że jesteś nieudacznym matołem, że ponowne próby przejścia na tamten świat spełzną na niczym (można depresji dostać... - Kuc). Pojawia się opcja reaktywacji. Padają magiczne słowa „szpital psychiatryczny” i świat zmienia się nie do poznania…
Budynek X, pośrodku niczego, mieszczący się przy zapomnianej ulicy Y, w dzielnicy Z, gdzie nawet diabeł boi się odlać pod drzewem (To moja dzielnica, tak swoją drogą i wcale się nie boję). Dostajesz przydział: trzyosobowy pokoik z widokiem na stary, zrujnowany budynek (Hitchcock by nie pogardził), koc w połowie zeżarty przez mole, poduszkę i zalecenie o przywiezieniu własnych pokładów papieru toaletowego, gdyż szpital nie wyposaża pacjentów w takie luksusy. Wystarczy, że mają dropsy za darmo.
Faza aklimatyzacji przebiega w atmosferze niepokoju. Twoje doczesne wyobrażenia o szpitalu psychiatrycznym rozpadają się błyskawicznie; w większości widzisz ludzi uśmiechniętych, rozmownych i (o dziwo!) wyglądających na zadowolonych. Poznajesz to tego, to owego, imiona zapominasz równie szybko jak rozmiary butów swoich byłych, zwiedzasz budynek, aż trafiasz do serca śmietanki towarzyskiej. Palarni.
- Cześć, M.! – Czujesz, że potrzebne ci to jak dziwce majtki. Rodzi się pierwsza potrzeba ucieczki. W akcie rozpaczy łapiesz za telefon i dzwonisz do przedstawiciela rodziny. Chcesz do domu. Opowiadasz niestworzone historie o pasach bezpieczeństwa, eksperymentowaniu na ludziach. Po drugiej stronie słuchawki spotykasz niezłomność; choćby skały srały i mury pękały, choćby miała przyjechać Nirvana w oryginalnym składzie, musisz ukończyć terapię. Pik, pik, koniec połączenia.
Cóż innego, poza miłością od pierwszego włożenia, zbliża ludzi bardziej niż wspólny nałóg? Siadasz na schodach, rozglądając się za zaimprowizowaną popielniczką zbudowaną z przeciętej na pół plastikowej butelki. Skupiasz na sobie spojrzenia bywalców i wiesz, że jesteś oceniany. Nie wiesz jeszcze, pod jakim kątem. Naraz twoje życie zaczyna przypominać jedną ze scen z filmu „ Żywot Briana”.
- A ty co? Ukrzyżowanko?
Padają pytania maści wszelakiej. Dokształcasz się, dowiadujesz o istnieniu przeróżnych schorzeń, poznajesz ich przedstawicieli i nie możesz się nadziwić, jakim cudem ci ludzie mówią o tym tak lekko, niemal z uśmiechem na ustach?
- Jak się czujesz?
- Nieswojo…
- Nowa jesteś. Nie martw się, przejdzie ci. – mówi obcy czubek, łagodnie klepiąc cię po plecach.
Zaczyna się jazda bez trzymanki.
- Więc mówi Pani, że kangur był przypadkiem? |
Oddział chorób nerwicowych, depresyjnych i zaburzeń psychosomatycznych dzieli się na grupy. Zostajesz członkiem jednej z nich. Dowiadujesz się, iż jutro o 09:00 odbędzie się twoja pierwsza sesja terapeutyczna. Będziesz wesoło i otwarcie opowiadał o swoich problemach ludziom, którzy przez najbliższe trzy miesiące zamienią się w twój paradygmat.
Czy ta perspektywa przeraża? Nie, jest wręcz odrażająca! Oczami wyobraźni widzisz litościwe spojrzenia, współczucie wylewające się uszami.
- Cześć. Nazywam się M., i jestem pierdolnięta.
Wzbiera w tobie niewyobrażalna złość i żal w stosunku do najbliższych, którym przecież wygodniej jest pozbyć się „chwasta”, zamknąć go u czubków, dla świętego spokoju. Kto by chciał mieć zdiagnozowanego wariata w rodzinie?
Człowiek X zaczyna mówić. Opowiada o swoich lękach, obawach, problemach, etc, etc. Grupa zadaje mu pytania, dzieli się swoimi opiniami, lecz nie sugeruje, wzbraniając się od używania słów „powinieneś”, „musisz”, „ja na twoim miejscu”. Porządku pilnuje kapo psychiatra, co jakiś czas notując coś w swoim tajemnym skoroszycie.
W nocy zgrzytasz zębami, wsłuchując się w rytmiczne chrapanie czubka śpiącego na sąsiednim łóżku. Do listy rzeczy niezbędnych, zaraz po granatniku dopisujesz pozycję „Stopery”. Drukowanymi literami. Nieprzespana noc przynosi porę posiłku. Nie spodziewasz się królewskiego jadła, i dobrze, ale świnie idące na ubój dostają lepsze pomyje niż to, co widnieje na twoim talerzu. Widelcem sprawdzasz konsystencję, zachowując bezpieczny dystans. Może być radioaktywne. Patrzysz z podziwem, jak twój współlokator zajada, w międzyczasie wlepiając cielęce spojrzenie w twoją porcję. Budzą się w tobie ludzkie odruchy – babcia uczyła, że trzeba się dzielić.Głodny jak kurwa mać udajesz się na swoją pierwszą sesję. Zaczynacie od otwarcia, gdzie wszyscy mówią o swoim aktualnym samopoczuciu, relacjonują poprzedni dzień. Kolejka dochodzi do ciebie. Dziewięć par oczu, w tym psychiatra i terapeuta, wgapiają się w ciebie jakbyś był obiektem eksperymentalnym w laboratorium Dextera. Czujesz kołek w gardle. Co masz im powiedzieć? Cześć, jestem M., świat jest zły, moje życie nie ma sensu a ludziom śmierdzą nogi?. Subtelnie ponaglony w końcu odnajdujesz język w gębie i zdradzasz swoje imię. Jest sukces! Ja być M. Ja być czubek, wy być czubek. Grunt to odnalezienie wspólnej drogi porozumienia. Po otwarciu, rusza konkurs na temat; kto o czym chciałby porozmawiać, dlaczego i czemu akurat teraz. Czujesz się troszkę jak na obradach sejmu albo podczas rodzinnych świąt– pierdolenie o niczym, dla samego faktu pierdolenia, bo pierdolenia nadeszła pora. Godzina dobiega końca. Dziesięć minut przerwy, szybki papieros (z przymusową wycieczką na świeże powietrze. Palarnia otwarta dopiero od 17:00) i powrót na salę.
Dostrzegasz ucieleśnienie legendy o człowieku widmo; zdumiewa fakt, iż jest nią czterdziestolatka z syndromem spania pod łóżkiem i zapewniania wszystkich o swej gorącej, dozgonnej miłości.
Ciąg wydarzeń nie zmienia się. Już znasz schemat zajęć i wiesz już, że dostałeś limit półtorej tygodnia, by napisać swój nędzny życiorys i przedstawić go przed grupą. Zmobilizowany, zabierasz się do pisania już pierwszego dnia, żeby mieć to gówno jak najszybciej za sobą. Niestety, gówno wcale nie idzie tak gładko. Zamienia się w skamieniałe zatwardzenie, które przynosi potężny ból dupy. Czas płynie nieubłaganie, literackie hemoroidy pękają jak nadepnięte korniszony, a ty toniesz w marazmie po same uszy.
W końcu gehenny nadchodzi kres; dzień przed datą egzekucji udaje ci się ukończyć wypociny i dumny z własnych dokonań jesteś gotów na ścięcie. Tak ci się przynajmniej wydaje. Sesja poświęcona na twoje twórcze curriculum vitae okazuje się być koszmarem. Szarpią tobą emocje, o które byś się nie posądzał. Reagujesz chaotycznie, rozdzierają cię objawy, chcesz przestać czytać, wyjść i nie wracać. Kierat trwa godzinę. Później jest tylko z górki.
Zaczynasz poruszać swoje tematy, dzień leci za dniem, a ty spotykasz coraz szerszą gamę osobistości.
Zdumiewającym jest, jak szerokie spectrum sław można spotkać w takim miejscu. Zaszczyt kopie cię w dupsko, gdy stajesz oko w oko z panią premier Matahari i poznajesz jej wstydliwy sekret; ma problem z trzymaniem moczu. Widzisz to po okazałej plamie na jej porciętach. Poznajesz drugie wcielenie Artura Rojka; łaskawie dla ludzkości, nie piszczy jakby poszło się odlać, kiedy jaja rozdawali. Zawierasz znajomość z czystym ucieleśnieniem solarium. Przypominasz sobie lekcję biologii, gdzie pani mówiła, iż ludzki mózg w 80% składa się z płynów. Patrząc na skwarka dochodzisz do wniosku, że z hamulcowych.
Docierasz do profesora filozofii, nieprzeciętnie inteligentnego mężczyzny, który z zapamiętaniem rozprawiając o Schopenhauerze wali gruchę, aż stawy trzeszczą (No i co z tego? Wszyscy tak robią...)
Przykładów można by przytoczyć jeszcze pierdylion. Tekst skupia te godne zapamiętania.
Twoje życie zmieniło się diametralnie. Życie, ale nie żelazne reguły istniejące w każdej galaktyce społecznej. Nawet czuby są - przynajmniej czasami, jak o tym pamiętają - ludźmi.
Zasada numer jeden: żadnego alkoholu tudzież innych używek wpływających destrukcyjnie na zmysł logicznego myślenia. Oczywiście, jeśli w kwestii wariata można użyć kluczowego słowa logiczne myślenie. Od czasu do czasu, w ramach akcji promującej konsekwencję w działaniu, piguły sprawdzały stan trzeźwości pacjentów. Zdarzały się łapanki żywcem wycięte z annałów żydowskiej tragedii, tylko finał nie był tak zatrważający. Jeśli znaleziono przy tobie puszkę bądź substancje umilające czas w sposób zabroniony, dostawałeś przysłowiowego kopa w dupsko i bez względu na porę dnia bądź nocy wracałeś do domu. Z wypisem, na którym jasno zaznaczono, iż złamałeś regulamin, jesteś be, fe i trzeba cię wysłać do kąta. Oczywiście, czubek myśli innymi kategoriami niż człek zdrowy na umyśle, więc deklaracja zachowania trzeźwości była obchodzona na różne, przeróżne sposoby. Alarmujące psssst! rozlegało się pod prysznicem. Piersiówki chowano w materacowych dziurach bądź urządzało się solidne, aczkolwiek dyskretne chlańsko na przepustkach. A tymi też były jaja.
Zeszyt kapo. Format A4, twarda oprawa, masa bazgrołów i sześć rubryczek: dzisiejsza data, cel podróży, godzina wyjścia – podpis. Godzina powrotu – podpis. Wszędzie, jak okiem sięgnął, szerzyła się nuda, która stawiała społeczność szpitala w świetle stetryczałych ogrów niepokalanych myśleniem. Wszyscy chodzili do kościoła, do biblioteki, do dentysty, na spacer, na zakupy… szkoda słów.
Przyszła twoja kolej, opuścić szpitalne mury (w środku tygodnia) na szalone dwie godziny. Z karteczką kontrolną udajesz się do pielęgniarki, która podpisuje zgodę na twoją eskapadę, po czym poucza, byś wpisał się do zeszytu. Z szyderczym uśmieszkiem na gębie łapiesz za długopis i piszesz:
15.01.2013. Godzina wyjścia: 15:00. Podpis. Godzina powrotu – jak wrócisz. Cel podróży: polowanie na kangury. Szajbus pełniący zaszczytną rolę strażnika zeszytu zerka ci przez ramię i parska śmiechem. Od razu wiesz, że zwyciężyłeś. W czubkach rodzi się duch kreatywności.
Gehenna wybucha w momencie, w którym oddziałowa przejmuje zeszyt. Z wielkim niepokojem zerka na to, co jej kochane czubki wyprawiają i z wywalonym jęzorem leci do ordynatora. Odbywa się zebranie mądrych głów. Ktoś musiał to zapoczątkować! Porządek rzeczy został zachwiany, a lekarskie bęcwały nie mogą mieć pewności, czy pacjent XYZ rzeczywiście w trakcie przepustki nie szukał biedronek w McDonaldzie…
Kolejne wyjścia owocują w coraz to nowe cele. Raz byłeś zasadzić baobab. Później zbierałeś deszczówkę. Po odbyciu praktyk u stolarza, udałeś się zwiedzić Olimp, by w międzyczasie umieścić komunikat „Wio na fryty!” i spotkać się z Fernando Alonso. Fortuna kołem się toczy; świry podłapują świetną zabawę i zaczynają się skoki na bank, koncerty Bajmu czy inne gówna.
Winny zostaje zdemaskowany. Następnego dnia udzielają ci audiencji. Zrelaksowany, płaszczysz tyłek w miękkim fotelu, spoglądając na teletubisiowy wyraz twarzy terapeuty. Zaczynają się pytania. Skąd taki pomysł? A jak na to wpadłeś? Bla bla bla…
Z niefrasobliwym uśmiechem na ustach odpowiadasz, że to taki żart mający na celu rozluźnienie atmosfery. Psychiatra patrzy na ciebie jak na prekursora ludzkiego debilizmu. Przytakuje, ale wiesz, że to nie koniec.
- No, ale, pani M., nie sądzi pani, że ma to związek z przeżyciami z dzieciństwa? Kangury są bardzo troskliwymi zwierzętami. Noszą swoje młode w torbach i do pewnego wieku nie odstępują ich na krok. Może napisała to pani podświadomie, bo nie miała pani takiej opieki w dzieciństwie… - W kościach, w stawach i w mięśniach czujesz nadciągającego pierdolca. Najpierw czerwienieje ci morda, po same cebulki włosów. Potem zagryzasz zęby, żeby nie powiedzieć tej durnej torbie, co o niej myślisz. Następnie liczysz do dziesięciu - każdą liczbę parzystą poprzedzasz siarczystą „kurwą”. Po kilkudziesięciu sekundach mówisz, że nic z tych rzeczy nie miało miejsca. Jesteś gotowy się popłakać, nasrać im na stół, odtańczyć taniec hula, byleby tylko się wydostać!
- Pierwszy wpis, jaki umieściła pani w zeszycie brzmiał „polowanie na kangury”. Jak pani myśli, co to oznacza. – Baraniejesz. Twoje cielęce spojrzenie dowodzi, że zaraz zaczniesz ślinić się na losowo wybrane obiekty. Odpowiadasz, zgodnie z prawdą, że była to pierwsza lepsza bzdura jaka przyszła ci do głowy i to właśnie postanowiłeś napisać.
W końcu opuszczasz gabinet, wyjebany jak koń po westernie. Twoja psychika przeistoczyła się w lepką, śmierdzącą maź o niepokojącej konsystencji. Wracasz do pokoju. Chcesz umrzeć.Tym razem skutecznie.
Następny dzień otwierają zajęcia poranne. Wylewanie gorzkich żali, pretensje do świata, do życia, do samych siebie, do tego, że w zupie była zasłona…
Poza obowiązkowym planem sesji, od poniedziałku do piątku, masz do wyboru opcje dodatkowe, takie jak pilates w czwartek, muzykoterapię też w czwartek i ping ponga, ale to poza terenem szpitala, w parafialnej piwnicy leżącej nieopodal szpitala, jak się dogadasz z księdzem, żeby dał ci klucze.
Obowiązkowym zajęciem jest terapia ruchem, potocznie nazywana bioenergetyką.
Restrykcją objęte było również wydawanie leków. 08:45, 15:00, 21:00. Komunikat „Proszę odebrać leki!” chodzi za tobą jeszcze miesiąc po wyjściu ze szpitala. Kolejka za cukierkami ustawia się na dziesięć minut przed czasem. Nie wiesz, czy to ze względu na to, że czubkom tak spieszno do łykania dropsów, czy dlatego, że nie lubią stać na szarym końcu gigantycznej kolumny. Popijać możesz wyłącznie wodą (inne napoje objęte zakazem) i tak jak w filmach, po połknięciu rozwierasz paszczę, co by piguła mogła sprawdzić, że nie schowałeś tabletek pod język. Zdarzyło się bowiem, iż grupka dowcipnisiów chomikowała medykamenty i grała w pokera. Wracasz do lat dziecięcych; rzucasz piłkami, rysujesz szlaczki, tańczysz, skaczesz, a przede wszystkim zastanawiasz się, na chuj ci to wszystko? Widzisz przed sobą piętnastoosobową grupę w różnym przedziale wiekowym, zbudowaną z samych czubków, którzy stojąc boso na trawie nadymają policzki i wachlują rękami w powietrzu, bo pani psychiatra powiedziała, że mają się poczuć jak ryby. Rodzi się pytanie: kto tu jest pierdolnięty?!
Zbojkotowanie tych arcykretyńskich zajęć grozi sankcją w postaci żółtej kartki – nie przyjdziesz, jesteś o krok od wydalenia. Noga może ci się powinąć trzykrotnie. Za czwartym razem – nie ma zmiłuj. Pakuj manatki i won.
- Stawiam… dwie Hydroxyzyny i Depakina.
- Podbijam. Lorafen.
- A może to nie jest kura, a dajmy na to...kangur? |
Mieszkanka przeróżnych środków fundowała nam loty o których można tylko pomarzyć. Najbardziej szczęśliwą była grupa „A”, diagnostyka, wyrównanie leków. Nie obejmował ich warunek uczęszczania na sesje, gdyż ich najzwyczajniej w świecie nie mieli. Osiem tygodni spędzali na zbijaniu bąków i szprycowaniu się, aż miło. Chemiczne wakacje na koszt państwa. Niejeden by pozazdrościł.
Grupa „B” pożerała leki jak żelki. Przedstawicieli hetery dwubiegunowej pilnowano ze wzmożoną siłą, bo komu wiedzieć, kiedy takiemu przyjdzie górka i nie zechce przemeblować całego szpitala?
Grupa „C” zrzeszała osoby z depresją, ale po pięćdziesiątce. Smutne sprzedawczynie sklepów mięsnych i sfrustrowani golfiści amatorzy snuli się po korytarzach w klapkach Kubota i rozprawiali o PRLu.
I grupa „D”. Twoja, same asy, pierwsza liga psychicznych. Niedoszli samobójcy, ludzie z zaburzeniami osobowości, z lękami, nimfomanią, ciężkimi objawami nerwicowym, z tendencjami do samookaleczenia się, molestowani w dzieciństwie, bici przez rodziców, mężów, matki ciotek prababci. Najgorszy ściep oddziału. Absolutny margines popierdolenia. I ty. W samym środku tego doborowego towarzystwa. Obejmowano was specjalną ochroną, traktowano jak jajka bądź czubków zmajstrowanych z porcelany. Było to miłe, do czasu. Później protekcjonalny ton pielęgniarek zaczynał wkurwiać bardziej niż Nightwish (M. się nie zna, Nightwish jest dobry. Ale czego się spodziewać po babie, która płacze na Królu Lwie?)
Reprezentanci tych wszystkich grup mieszali się na szpitalnych przedpokojach, dzielili ze sobą sale i kilka miesięcy życia. W kodeksie istniała jeszcze jedna zasada – klauzula poufności. Kategoryczny zakaz dzielenia się informacjami wyniesionymi z sesji terapeutycznych. Jeśli myśleliście, że kastą najbardziej plotkującą są mężczyźni, to bardzo się mylicie. Czubki biją ich na łeb, na szyję!
Po trzech miesiącach nadchodzi czas, by bezpieczne, szpitalne mury opuścić. Przyjąłeś do wiadomości, iż jesteś czubkiem, zakotwiczyłeś się w wypróbowanej przystani i perspektywa podjęcia kolejnej próby odrodzenia się z popiołów to przerażająca wizja zstąpienia do siódmego kręgu piekła. Wspominasz naprędce bezcenne chwile walki z garnizonem geriatrii o pilot do telewizora. Wspominasz zbawienne działanie leków i piękny moment, gdy w grupie oglądaliście „Lot nad kukułczym gniazdem”. Wszystko to staje się bladym wspomnieniem. Jesteśmy wolni, możemy iść.
Wracasz do świata żywych. Odświeżony, zdiagnozowany, otwarty na siebie, swoje emocje i wewnętrzne reakcje. Tydzień później dowiadujesz się, że twoja młodsza siostra poszła na koncert Happysad’u. I wszystko zaczyna się od nowa…
0 komentarze:
Prześlij komentarz