poniedziałek, 4 maja 2015


...nie kwitło nic. Było za to zimno i deszczowo.

Możecie czytać od końca. 

Tresowano nas przez trzy lata z myślą o maturze. Straszono nią...chyba z sześć. Nie było dnia bez chociażby małej aluzji. Na każdym kroku i przy każdej okazji słyszeliśmy, że przyjdzie zła matura i nas zeżre, bo się nie uczymy, bo uciekamy z fizyki, bo palimy na terenie szkoły.

Liceum przeciekło nam przez palce. Trudno było uwierzyć, że w tak krótkim czasie przeminęły te wszystkie obrzydliwe piwa w pobliskiej spelunie i szampany nad stawem. Gdzieś w marnych trzech latach upchnęły się nasze miłości i historie, które żal teraz wspominać. Przeminęła najbardziej szczeniacka młodość, a wraz z nią świeżość wszystkich zakazanych owoców. Barwny okres, kiedy bawiliśmy się na prawach dorosłych, a odpowiadaliśmy za siebie jako dzieci. Kiedy nasze eks nie zaręczały się, nie rodziły dzieci  i wciąż można je było odzyskać. A pięć dych było całkiem przyzwoitym funduszem operacyjnym.

Egzaminy były coraz bliżej. Rosła powoli grupa uczących się. Punkty ksero biły rekordy obrotu mnożąc w nieskończoność arkusze z lat ubiegłych, które wciskali nam wszyscy nauczyciele. Jesteście klasą humanistyczną i nikt nie zamierza zdawać fizyki? Nie szkodzi, rozwiązać i tak sobie możecie. Nigdy nic nie wiadomo. A matematykę i tak piszecie. Obowiązkowa matematyka. Triumf nieco niezrównoważonej (autentycznie, z podpisem lekarza) nauczycielki matematyki. Uwaliła mojego przyjaciela, ja ledwo się prześlizgnąłem. Wróżyła nam absolutną klęskę, pieprzona Kasandra. Nie wzięła pod uwagę, że jesteśmy pilotowym rocznikiem z obowiązkową, że dostaniemy arkusz  dla kretynów, bo pomysł musi wypalić, a ministerstwo zaliczyć sukces.

Już po zakończeniu szkoły zrobiliśmy ognisko. Wiedzieliśmy, że właśnie kończą się przyjaźnie i za rok wszyscy będziemy mieć przeszłość w dupie. Obyło się jednak bez braterstw krwi i patrzenia w płomienie. Urżnęliśmy się wszyscy piwem, które jakieś typki sprzedawały za grosze, nawet nie połowę ceny sklepowej. Później poszliśmy po wódkę. Po drodze zatrzymała nas policja. Ponoć ktoś okradł samochód, który przyjechał z dostawą browarów do osiedlowego sklepu. Pytali czy coś wiemy. Oczywiście nic nie wiedzieliśmy.

Do egzaminów pozostało kilkanaście dni i większość poczuła, że żarty się skończyły. Zapanowała histeria i psychoza. Ludzie ryli jak naćpane krety w betonie. Na pamięć i skojarzenie. Na raz i na trzy. Od świtu i od zmierzchu, latały repetytoria. Sprawdzano wszystkie plotki. Wystarczyło powiedzieć głośno Nad Niemnem i po chwili wszyscy wiedzieli kim był Anzelm Bohatyrowicz. Niektórzy rysowali całe mapy myśli, a jedna panienka nawet wyśpiewywała na melodię hymnu UE wszystkich królów Polski. Jako jeden z nielicznych, jeśli nie jedyny, nie uczyłem się wcale. Ograniczyłem swój wkład w maturę do świńskiego truchtu przez zagadnienia, opanowując - przykładowo - historię całego świata w osiem godzin.

Nadszedł czas matur. Po latach widzę, że to była pierwsza sesja mojego życia. Nocami nadrabiałem program, w dzień zdawałem i tak do samego końca. Przed polskim namiętnie liczyłem na żydów. Dostałem Lalkę Prusa i Sklepy cynamonowe Schulza. W dodatku przede mną siedziała naprawdę piękna dziewczyna. Jak wykuta z marmuru, blada, o niemal białych włosach. Z rozpędu Rzeckiego nazwałem Wokulskim, a Wokulskiego Rzeckim. Ledwo się połapałem. Angielski przeszedł gładko. Prezentacja maturalna również, chociaż przekroczyłem czas trzykrotnie, to - nieco wbrew prawu, a właściwie bardzo - dostałem maksimum punktów. Na historię poszedłem z głęboką wiarą, że dostanę moją II Wojnę Światową, bo dawno jej nie było. Mogło też być średniowiecze albo antyk. Właściwie prawie każda epoka mi leżała. Dostałem tę jedną, jedyną, którą zawsze olewałem jako nudną na tle dziejów. Dwudziestolecie międzywojenne. Zanim cudem przypomniałem sobie o Francuzach próbujących nas wydymać w Wersalu, zapisałem chyba dwie strony o licencjach na silniki dla myśliwców i tym podobnych rzeczach zapamiętanych z książek Meissnera, które polecam z całego serca, jako wybitnie interesujące. Ktoś, kto sprawdzał mój arkusz musiał solidnie zgłupieć. Przed matematyką uznałem, że srał to pies i idę na żywioł. Znudzony byłem już po trzydziestu minutach, kiedy obliczyłem, że z całą pewnością przekroczyłem próg i matura jest zdana. Resztę czasu spędziłem bawiąc się zadaniami otwartymi i bezczelnie uśmiechając do komisji. Matematykę rąbnąłem na 50-parę procent.

I przyszedł czas wolności. Najdłuższych wakacji życia. Prawie zapomniałem zapisać się na studia, robiłem to w ostatniej chwili. Rejestrowałem się zresztą na dowód osobisty matki, bo swojego nigdy nie wyrobiłem - tak, przez bity rok pełnoletniego żywota używałem wszędzie paszportu ze zdjęciem mnie jako dziewięciolatka. Pracowałem wpisując polecone w komputer, a wszystkie panie po czterdziestce ładowały we mnie kawki, ciacha i głaskały po głowie. Jedna nawet swatała ze swoją wnuczką. Życie dopiero miało się zacząć. Matura nie jest ważna. To następne trzy lata zmieniają człowieka. Za trzy lata od dziś będziecie chcieli dać w mordę samym sobie jakiś tysiąc razy. Przeżyjecie najlepsze kilka dni swojego życia, nawet o tym nie wiedząc. Wszystko będzie inne, stoicie u progu rewolucji, a Bastylia już płonie.


Nie bójcie się matury. Przyjęto mnie na trzy uniwersytety, łącznie na sześć kierunków. Wszędzie, gdzie tylko złożyłem papiery, a jestem z pieprzonego wyżu. A przecież wy się uczyliście. Matura jest śmieszna, prosta i nie jesteście w stanie jej spieprzyć. Egzaminy zobaczycie dopiero na studiach. Nie bójcie się matury.
Bójcie się tego, co nadejdzie później.


0 komentarze:

Prześlij komentarz