środa, 12 marca 2014

Aż mnie wzięło na sentymenty.


Miałem wtedy dziewięć albo dziesięć lat. Kumpel powiedział, że jest w kiosku ze Spider-manem na płycie. Poszliśmy zobaczyć. Z ekscytacji zapomnieliśmy powiedzieć „dzień dobry” pani z przyrody. Wybaczyła nam.
Naprawdę tam było. Format A4, lakierowana okładka. Wyglądało majestatycznie na tle wszystkich Cyber Mych i Clicków nie różniących się papierem od Przyjaciółki. Na płycie faktycznie znajdował się Spider-man. I tylko jedna przeszkoda stała między mną a nim. Cena: 20.00 zł. Dla dziewięciolatka to koszmarnie wysoka kwota. Nie mogło mnie to powstrzymać, wiedziałem o tym. Nic nie mogło. Atmosferę podgrzewał fakt, że to był ostatni numer. Chcieliśmy go obydwaj. I obydwaj musieliśmy w tym celu znaleźć sposób na wyssanie waluty z własnych matek. Rozpoczął się wyścig z czasem.
Oczekiwanie, aż wróci z pracy, było piekłem. Minuty płynęły niczym złączone ze sobą smołą. W tym czasie wyobraźnia taśmowo podsuwała wizje znikającego z wystawy złotego dyskobola. Później, gdy wróciła, nadeszła próba nerwów. Wyczekanie stosownego momentu na atak. I wreszcie szaleńczy pęd do kiosku, niepewność. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że pism nie drukują wyłącznie w jednym egzemplarzu i pewnie jest w innym punkcie. Poza tym, właśnie to musiało być moje, ta sztuka. Dopiero gdy zacisnąłem dłonie na śliskim prostokącie, odczułem ulgę...
...niepotrzebnie. I tak moja ówczesna konfiguracja przegrała ze Spider-manem. Który był zresztą wersją demo. Jak się później okazało, nie musiałem się tak denerwować. Kumpel usłyszał, że szkoda pieniędzy na pierdoły, więc ma nie truć, tylko jeść kapuśniak, póki ciepły. Mnie pozostało cieszyć się pisemkiem. Szczęśliwie płynnie czytać umiałem jeszcze przed podstawówką. Czytałem więc recenzje, próbując wydedukować, czym są te wszystkie FPSy i czym trzeba rzucić, by wyszedł rzut izometryczny. Czytałem felieton o fantazji technologicznej gracza. Był świetny, stylizowany na erotykę. Nie rozumiałem jednak ani słowa. Czym miała być ta instalacja i co to Mandrake 8.1? Do tego autor mówił o trudnych rzeczach, jak instalacja. Zdecydowanie erotyka z czytywanego w krzakach Twojego weekendu była prostsza. 
Kilka miesięcy później kupiłem kolejny numer. A dwa - trzy lata później jeszcze jeden. I odtąd kupowałem każdy kolejny, miesiąc po miesiącu. 
Dość głupio przyznać, że pierwszym organem kulturalnym, którym mnie kształcił, było czasopismo o grach. Budzący respekt samym słowem pisanym EGM, król błyskotliwego dowcipu Smuggler (ciekawe, czy wciąż - jak kiedyś - ma Internet wyłącznie w pracy, bo w domu uważa go za zbędny) czy mój prywatny ulubieniec Eld. Furiat słuchający ciężkiego i gęstego metalu, który ponoć pracował wyłącznie w dwóch trybach: snu i rzucania mięsem. Niektóre z ich wypowiedzi po dziś dzień widnieją w moim repertuarze. Nie wspominając o liczbie zainteresowań, jakie zaszczepili. Lata płynęły, towarzystwo dojrzewało, a ja dojrzewałem wraz z nimi. W chwili, gdy niektórzy chwalili się ukończeniem studiów, ja właśnie zaczynałem desperacko myśleć nad tym, co chcę w życiu robić. I jak miliony innych czytelników - chciałem robić w CDA. Różniłem się chyba tylko tym, że mniej istotne były dla mnie same gry, a bardziej towarzystwo, w jakim przyjdzie pisać i wolność w dobieraniu stylu, w jakim się pisze (wspomniany Eld recenzujący Wiedźmina). Do dziś pamiętam, jaki szacunek wśród nas wzbudzał facet z kadry obozu harcerskiego, gdy odkryliśmy, że popełnił tam krótki felieton. 
Innym wspomnieniem są płyty. W czasach, gdy Internet miały dwie - trzy osoby na klasę i wprawiało się go w ruch chomikami, kaszą z miodem i odcinaniem reszty rodziny od telefonu, coś takiego jak bonusy wydawało się wspaniałe. Każdego miesiąca człowiek grzebał w bonusach, poznawał Happy Tree Friends i jeszcze większe idiotyzmy cieszące serce nastolatka. Od jakiegoś czasu chyba można znaleźć tam e-booki. Całkiem dobre e-booki. Moje serce podbił jednak Action Mag. Magazyn wydawany w formacie .pdf, w którym znajdowały się teksty czytelników. Teksty różnego rodzaju. Niektóre świetne, inne bardzo intymne i dojrzałe. Do dziś pamiętam tekst chłopaka, który opisywał, jak był wyniszczany przez klasę jako najsłabszy gracz w koszykówkę. Dziś poszedłby do Jaworowicz. Wtedy zmienił klasę, gdzie podciągnął umiejętności, ku zaskoczeniu rodziców wrócił do poprzedniej i wszedł do pierwszego składu. Podczas jakiegoś finałowego meczu rzucił w ostatnich sekundach piłkę w stronę kosza. Nie trafił, nie było filmowego zakończenia. A on i tak czuł dumę. Inny zimno i bez żadnej emocjonalnej histerii opowiadał o miłości, a raczej o tym, że jej nie zna. To była pierwsza blogosfera, blogosfera bez blogów, komentarzy i zarobków. Z najlepszymi tekstami, jakie kiedykolwiek widziałem.
Stos CD-Action rósł i przeprowadzał się ze mną. Niektóre numery były w strzępach, inne tylko w kilku kawałkach. W pewnym momencie przestałem kupować nowe numery, robiłem wyjątki raz na rok czy dwa. Kilka miesięcy temu zacząłem odgruzowywać swój pokój. Wszystkie te lata czytelnictwa wylądowały w śmietniku. Nie jestem zbyt sentymentalny, większości reliktów przeszłości pozbywam się od razu. Jeden jedyny wyjątek tkwi spokojnie pomiędzy kartami Szeptów zmarłych Becketta. Nieważne. Tak czy inaczej, ku własnemu zaskoczeniu, poczułem pustkę. Wodziłem bezmyślnie wzrokiem po półkach, nie mogąc przywyknąć do braku tej sypiącej się sterty makulatury. Wtedy dostrzegłem je. Trzy numery, które jakimś cudem się uchowały. Dwa dość nowe, jeden ze złotego okresu stałego czytelnictwa. Wrócił spokój ducha.
Właśnie ukazał się najnowszy numer. Jubileuszowy. Boję się nieco wziąć go do ręki. Boję się, że wśród autorów zabraknie znanych mi ksyw, ducha, jaki zapamiętałem, a który przecież poszedł naprzód, odkąd ostatni raz widziałem się z CDA. Słyszałem, że pojawiły się recenzje gier na konsole. Jestem niczym nastolatka przed pierwszym stosunkiem. Boję się i jednocześnie czuję ekscytację. A numer kupię z pewnością. 
Mógłbym wspomnieć o wielu rzeczach. O dodatkach, kalendarzach i pełnych wersjach. Tylko po co? Większość z Was ma własne wspomnienia związane z CDA. Własne Enter Chaos, które usłyszeli dzięki temu pismu. I własnego Pratchetta, którego zaczęli za ich namową czytać. W końcu to największe pismo o grach w Polsce.
Nie zamierzam składać życzeń redakcji.
Sami wiedzą, ile osiągnęli, kim są i dokąd jeszcze dotrą. 
Nie zamierzam też składać gratulacji, choć są w pełni należne. 
Pozostaje mi wyłącznie podziękować, że żony, rachunki, siwizna i wszystko inne nigdy nie zmusiły Was, by dorosnąć. I wciąż jesteście wybitnie inteligentnymi bachorami. 





0 komentarze:

Prześlij komentarz