czwartek, 22 maja 2014


Pytanie o seriale nieustannie wraca do mnie niczym zdesperowany bumerang. Kucu, jaki serial polecasz? Kucu, czy widziałeś [cokolwiek]? Kucu, jaka postać kobieca z serialu jest według Ciebie najlepsza? 
Prawie wszyscy oglądamy seriale. Nie ma w tym nic dziwnego, bo są po prostu dobre. Odkąd scenarzyści zeszli z drzewa i okiełznali ogień - co umożliwiło im pisanie po zmroku - możemy cieszyć się naprawdę zróżnicowanymi i niezłymi produkcjami. Polskich producentów fundujących nam księdza na rowerze, ciocię Stasię z Kazachstanu, meneli na ławce w Wilkowyjach i pokrewne atrakcje litościwie pominę milczeniem. 

Za co kochamy seriale?

Za pożeranie czasu. Większość ludzi nie lubi pozostawać nagle sam na sam ze swoim umysłem. Przeraża ich, że przypomną sobie o czymś istotnym albo - o zgrozo - zrobią coś konstruktywnego. Tymczasem wystarczy przytulić jeden sezon nawet największego idiotyzmu i już siedem godzin odchodzi w niebyt. To wiąże się z drugą zaletą seriali - odmóżdżaniem. Nie wiem, czy jakakolwiek inna forma rozrywki równie skutecznie odcina dopływ myśli do mózgu. Przez czterdzieści minut umysł zawisa w pustce i jedynie chłonie treść kolejnych ujęć. Wystarczy opanować sztukę szybkiego odpalania nowych odcinków i przez wspomniane siedem godzin jest się szczęśliwym zombie. 
Poza tym są jeszcze takie drobiazgi jak fabuła. Za narodziny nowej generacji seriali uważam moment, w którym ktoś wpadł na pomysł, by stworzyć oryginalny, nieszablonowy scenariusz zamiast kolejnej edycji policjant, policjantka, dzieją się rzeczy. Drugą zaletę stanowi muzyka. Trudno mi zliczyć utwory, które odkryłem i pokochałem - nawet przelotną miłością - właśnie dzięki serialom. Część z nich to covery i utwory napisane specjalnie na potrzeby widowiska. Sami pomyślcie, ile zespołów poznaliście, bo ich utwór pojawił się w odcinku. Ostatnia rzecz to formuła. Przeciętny film trwa ze trzy godziny. Nie przyzwyczajamy się zbytnio do bohatera, czekamy tylko na kluczowe punkty w fabule. Tymczasem serial, który nie posiada właściwie ograniczeń czasowych, umożliwia dokładną, złożoną kreację każdej postaci i ukazywanie zmian w jej psychice pod wpływem równie nieograniczonej mnogości i bogactwa wątków. To sprawia, że z czasem czujemy coraz większe...

Jak seriale na nas wpływają?

...przywiązanie. Lata temu śmialiśmy się, gdy wiejskie baby zbierały pieniądze na wyzwolenie niewolnicy Izaury. Tymczasem sami zaczynamy powielać ten schemat. Najbardziej jaskrawym dowodem na to jest równie głośna, co przeciętna, Gra o Tron. Po emisji pewnego wesołego odcinka zapanowała jakaś masowa histeria tylko dlatego, że w serialu ktoś zabił jednego bohatera i wypatroszył mu ciężarną żonę. Skala zjawiska była tak ogromna, że nawet TVN przyjechał szykanować zrobił o tym krótki materiał. Sam zresztą miałem dość głupią minę, widząc finał ostatniego (no, przedostatniego, licząc ten, który dopiero się ukaże) sezonu Sons of Anarchy. Pomijając ten aspekt, seriale po prostu wnoszą wiele do popkultury i relacji międzyludzkich. Niektóre cytaty zaczynają żyć w mowie potocznej, tworzą się grupy fanów. Ot, klasyka.

Serial poznasz po tym, jak się kończy

Trudno znaleźć dobre kryterium do klasyfikowania seriali. Jedne z nich mają wyłącznie bawić, inne budzić refleksje i żywe emocje. Wbrew pozorom niewiele jest cech wspólnych, które łączyłyby wszystkie produkcje. Dlatego najsensowniej będzie ocenić je przez pryzmat tego, jak skończyły.
Piękną śmierć będzie miało Sons of Anarchy. Wciąż u szczytu chwały. Zakończy się jak powieść, gdy przyjdzie czas na zamknięcie wątków. Reżyser jest zresztą mistrzem w swoim fachu i było oczywistym, że nie zacznie wymyślać na siłę nowych odcinków, byle tylko zarobić kilka stów więcej. Podobną śmierć, jakkolwiek spóźnioną o jedną serię, miał House M.D. To rzadkość. O wiele częściej widowisko, które się dobrze przyjęło, jest eksploatowane do bólu. W końcu i tak umiera, jednak w pamięci widza pozostaje niesmak. Taki los czeka Californication, które z sezonu na sezon męczy wtórnością błędów głównego bohatera. Obecna seria zresztą jest tak niemiłosiernie idiotyczna, że nie potrafię obejrzeć w całości ani jednego odcinka. Podobnie zresztą było z Lost, jeśli mnie pamięć nie myli. Czasem jednak jest na odwrót i dobry serial zostaje nagle skazany na ścięcie. Taki los spotkał Firefly i The Borgias. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę o serialach żywych, którym daleko do zgonu, jak wyjątkowo udane The Blacklist czy Vikings. Niektóre rodzą się już z wyrokiem jak Da Vinci's Demons, które - jakkolwiek od początku miały być lekkie, przyjemne i nieco absurdalne - obecnie przypominają skrzyżowanie Tomb Raidera z Elzą - Wilczycą z SS. Wreszcie na sam koniec - seriale, które żyją, choć nie powinny. Tutaj mój ulubiony przykład stanowi Big Bang Theory. Nie jestem w stanie zrozumieć, jak kogoś mogą bawić tak oklepane i suche żarty oparte w kółko na tym samym stereotypie nerda. Pomijając już fakt, że wszystkie postacie tam są żywą reklamą klinik aborcyjnych. Polskie seriale dzielą się na Pitbulla, Glinę i te, o których wspominałem na początku.
Jak mawia klasyk Onetu - wpisujcie miasta, które opłakują spieprzone i przedwcześnie ubite seriale.

Wszystkie wspomniane seriale mniej lub bardziej polecam. Chyba że napisałem o nich coś innego. Gry o Tron nie polecam, bo jest słaba, podobnie jak Martin jest słabym pisarzem, który jedzie na jeden motyw i jedno kopyto od dawna, licząc, że nikomu się to nie znudzi. Jeśli Wam mało, to mogę jeszcze polecić Black Books i kilka innych, ale już mi się nie chce. 

0 komentarze:

Prześlij komentarz