wtorek, 8 lipca 2014



Budzę się. Świadomość powraca zbyt późno, by powstrzymać wyjście ze snu. Jeszcze nie odzyskałem czucia, a już wiem, że cierpię. Powoli rozchylam powieki. Wyżerające źrenice światło zmusza mnie do powrotu w ciemność. Co się wczoraj działo?
Zwyczajne, obiecane piwo. Za te przegłosy nam się należy. Znajomy zapach piwa i drewnianego kontuaru. I Komuda Jacek we własnej osobie łokciem bar wygniata. Siadaj z nami, panie szlachcic. Miejsca dość, a tu przy dzikim winie chłód przyjemny. Pierwsza szabla literatury, pierwszy turpista blogosfery i pierwsze nogi Rzeczypospolitej. Cośmy przegadali i uśmiali, to nasze. Eh! Kiepska z kufla klepsydra, zamiast odwracać, napełniać wciąż trzeba. Pora już na nas, damę odprowadzić trzeba. Ta, wrócę jeszcze. 
Chyba pora na kolejną próbę. Czuję się, jakbym uciekł z klatki Elżbiety Batory, ale lepiej już nie będzie. Byle tylko nie patrzeć w stronę okna. Łeb mnie tak boli, że słyszę te ciągnące żurawie Mickiewicza. I głos z Litwy. Nie, to nie Litwa. Gorzej, to chyba Ryga. Podnoszę się, horyzont przepada gwałtownie. Mam wrażenie, że przenicowało mi flaki. Wody! Dajcie mi wody albo chociaż kałużę i dużą słomkę. 
Zawsze wracam. Wszyscy wracamy, ta knajpa przypomina powoli wodopój w stepie. Już na progu przestaję się okłamywać, że to będzie jedno piwo. Jakimś cudem w ciągu kwadransa zwaliło się  całe towarzystwo. Gdzie nie spojrzeć, tam jakaś znajoma gęba albo niewieście oblicze. Raz się żyje. Nie mam już przy boku damy, mogę się bezkarnie odczłowieczyć. Lej barmanie cały dzbanek, mniej chodzenia będzie. Szybko się ta noc nie skończy. 
Kocham samego siebie sprzed kilku godzin. Moje rozrywkowe alter-ego zostawiło przy barłogu całą baterię cieczy pitnych. Troskliwy pan Hyde. Sprzed oczu znika powoli paskudna zieloność, organizm zaczyna podnosić się z ruin. Obym tylko miał jakieś papierosy... Jakim cudem, przecież piwem nie da się aż tak...
W drzwiach stanęła kolejna sylwetka. Chóralne powitanie. Który to już raz w ciągu ostatniej godziny? Tym razem przybył Chuck w swym nieśmiertelnym kapeluszu. Co? Po kielichu? Z Tobą zawsze, Chucku. Całkiem niezłe, dość słodkie. Co to? Jagodzianka na kościach? Żartuję przecież, umiem odróżnić nalewkę z porzeczek od denaturatu. Chodźmy zapalić, gorąco się tu zrobiło.
Trzask krzemienia w zapalniczce. Wciąż nieco zbyt głośny. Teraz powoli. Jeszcze nigdy fajki nie zaszkodziły mi na kacu, ale po co ryzykować? Siedzę, wpatrując się tępo w podeszwy własnych butów. Zaraz...czy my wczoraj zmienialiśmy lokal?
Zostałem otoczony. - Chodź z nami w trasę - mówi jeden tonem wiejskiego Adonisa rzucającego coś w stylu „Chodź no matka na sianko”. W najgorszym momencie - właśnie osiągnąłem stan rozrywkowej nieśmiertelności i gorączkowe pragnienie przygody. Jedna długa ulica wypchana knajpami wszelkiego sortu. Gardło miasta pożerające każdego chętnego. Zamarzyła im się knajpa po drugiej stronie. Falujący tłum wypełnia całą wolną przestrzeń, melodie z dziesiątek głośników mieszają się z setkami głosów. Nie ma szans, byśmy po prostu przeszli. Jest trzecia w nocy.
Jak dobrze, że jest cicho. Dwa dni temu przyszła załoga z kosiarkami i cały poranek goliła trawnik. Z tego co widzę, niczego nie zgubiłem, nie rozbiłem telefonu i nie sparaliżowało mnie od pasa w żadną stronę. Chyba powinienem coś zjeść, ciekawe o której otwierają kebab. Właśnie...godzina. 17:30? Cóż, chyba już otworzyli. 
Podróż przez tłum przypominała jakaś pijacką parodię Czasu Apokalipsy. Albo kręgów Dantego. Knajpy z zalotnie uchylonymi drzwiami przeplatane twarzami znajomych i nieznajomych. Udało nam się przedrzeć do połowy bez strat w ludziach. Później rozpętało się piekło.
Pierwszy raz w moim życiu Świadkowie Jehowy odpuścili już po wstępnym „Nie, dziękuję”. Ciekawe dlaczego. Może to mój uprzejmy, lecz stanowczy ton. Może skacowana, gniewna mina. A może to dlatego, że otworzyłem drzwi w samych gaciach...
Chuck zginął. Nikt nie wie kiedy. Wypadałoby go jednak odnaleźć. Po krótkiej naradzie cofamy się w szyku ubezpieczonym. Brakuje tylko okrzyku „Sektory”. Daleko nie musieliśmy szukać. Dopadły go jakieś dwie łanie i ciągną do baru. Chuck szczęśliwy macha kapeluszem, bo marzy mu się już rodeo. Nie ma rady, trzeba odbić chłopaka. Ratunek przeprowadziliśmy wzorcowo - po 10 minutach wszyscy siedzieliśmy z Chuckiem, bo spotkałem na miejscu znajomą z liceum, ktoś koleżankę z osiedla i jakoś tak wszyscy się zasiedzieliśmy...
Strumienie wody przynoszą niesamowitą ulgę. Pobiję chyba rekord stania w bezruchu pod prysznicem. Z każdą chwilą czuję się coraz lepiej. Nawet mięśnie przestają sprawiać wrażenie nabitych trocinami. Tylko oczy pozostają przekrwione, jakbym przez dziesięć lat kradł złom z reaktora w Czarnobylu.
Wreszcie jesteśmy na miejscu. Po niemal czterech godzinach. Czuję się jak Indiana Jones u kresu podróży. Wkraczamy dziarskim krokiem do środka i świat staje w miejscu. Nie wierzę. Chyba zaczynam się śmiać. A może to odgłos czaszki uderzającej o ścianę? Niewielka klitka pozbawiona ,nie licząc barmanki, kobiet. I konsole. Z każdej strony. Przeszliśmy to wszystko, by dotrzeć do knajpy dla nerdów. Z niedowierzaniem patrzę na naszego przewodnika. Na jego twarzy duma miesza się z zachwytem, ma minę jak ten gnojek, który znalazł bilet do fabryki czekolady. Chyba chcą zrobić turniej w Mortal Kombat. Nie mogę na to patrzeć, idę po piwo. Na szczęście wrócił Chuck. No i są z nami jeszcze jakieś dwie dziewczynki, nie wiem, skąd się wzięły. Jedna właśnie tłumaczy mi, że nie mogę być takim wrednym fiutem. Nie? No to patrz, moja droga...
Wystarczy tego nawilżania. Osiągnąłem stan słaby, lecz stabilny. Mam tylko nadzieję, że dziś nikt nie przypomni sobie o moim istnieniu. Poprzednio musiałem ledwo żywy pomóc kumplowi z załadunkiem cegieł. Kilkuset cegieł. 
Stoimy na pobojowisku. Niedobitki, a właściwie niedopitki, chwiejnym krokiem próbują wziąć azymut na jakikolwiek przystanek. Powoli wstaje świt. Miasto pożarło nas, nie zdołało przetrawić i wypluło gdzieś na chodnik. Tak się zresztą czujemy. Chuck nieśmiało sugeruje, że ma w domu butelkę whisky. Nic z tego, brachu, nie dzisiaj. Pora na demobilizację, panowie. Oczekiwanie na jakikolwiek autobus. Każde mrugnięcie trwa minutę, czasem kilka. Jeszcze parę kroków. Przytomnie ustawiam piramidę z puszek Pepsi obok łóżka. Rano pewnie podziękuję sobie za ten pomysł. 

Z sercem pełnym radości wszedłem na wzniesienie, 
Skąd widać miasto w jego rozległości całej, 
Szpital, lunapark, czyściec, piekło i więzienie, 
(...)
Kocham cię, o, stolicy hańby! Kurtyzany, 
Bandyci, często ofiarujecie rozkosze,
 Których smak jest grubiańskim profanom nieznany.
Charles Baudelaire - Epilog

0 komentarze:

Prześlij komentarz