piątek, 18 lipca 2014




Czy bałeś się kiedyś straty przyjaciół? Odczuwałeś potrzebę, by istnieli? Przymuszałeś się do wysłuchiwania ich opowieści? Postępowałeś wbrew sobie w imię znajomości? Przeżywałeś to, że nagle odeszli? Odnoszę wrażenie, że przyjaźń to forma autoagresywnego terroryzmu, i to w dodatku dobrowolnego.

Nigdy nie byłem dobrym materiałem na przyjaciela. Nie potrafię pojąć tych idiotyzmów o cichych aniołach. Z zaskoczeniem patrzę na ludzi, których nic nie łączy, a nie potrafią żyć bez siebie. Wyjdźcie na ulicę. W ciągu dnia przewinie się przez nią kilkaset osób identycznych jak twój przyjaciel. Wystarczy wypić z nimi dostatecznie wiele wódki.

Nigdy nie czułem potrzeby posiadania przyjaciół. Chyba nikogo nawet tak nie nazwałem. Potrafię żyć bez emocjonalnych tamponów, a przymuszając innych do swoich problemów, czułbym się przynajmniej głupio. Z drugiej strony, moje podejście do ludzi nie sprzyja przyjaźniom. Rzadko pomagam z sympatii. Czasem zainteresuje mnie przypadek, czasem karmię ego. Czasami wreszcie lubię zaszczepić w kimś dług wdzięczności. Empatii prawdopodobnie nie wykształciłem nigdy. Zresztą, posiadanie przyjaciół to zachowanie ryzykowne.

Myślisz, że się mylę? Albo jestem wybrakowany? Ile razy w życiu widziałeś ludzi, którzy z powodu przyjaźni mieli problem? Właśnie. Twój argument jest inwalidą. Wierzysz w poroniony system wartości, który ludzkość wirusowo sobie przekazuje.

Irracjonalne jest to, że mimo mojego podejścia mam doskonałych kamratów. Ludzi, którzy wielokrotnie odznaczyli się lojalnością lub uratowali mi - w większym lub mniejszym stopniu - dupę. W dodatku znających granice mojej przyjaźni i że w praktyce bywa trudna. Dlaczego?

Nigdy nie szukałem przyjaciół, za to wobec tych, którzy się znaleźli, jestem bezwzględny. Usuwam ludzi ze swojego otoczenia bez większego żalu. Nigdy nie miałem oporów przed skasowaniem sześciu lat znajomości z powodu jednej błahostki. Nigdy nie nawiązałem bliższej znajomości z kimś, kto budziłwe mnie jakiekolwiek wątpliwości. Wreszcie nigdy nie przejmowałem się tym, że ludzie odchodzą. Tylko słabi potrzebują przyjaciół. Inni po prostu ich mają.

Pozostają jeszcze przyjaciele, których przypomnienie sobie wymaga wysiłku. Jednorazowi.
Wolę jednorazowych przyjaciół. Tych bliskich, znalezionych przy kieliszku. Którzy w alkoholowym uniesieniu pójdą z tobą na koniec świata, nie znając nawet imienia. Tych, z którymi zżyłem się podczas festiwali i wyjazdów, by nie widzieć ich rok, kilka lat, całą wieczność. Z którymi nie zgrywałem się przez tysiące godzin, a jedynie zwarłem jak walczące niedźwiedzie. Nie pamiętam mężczyzny z baru, z którym piłem do świtu trzy lata temu. Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy i nie poznałbym go na ulicy. Wszystko co pozostało w mej głowie, to butelka whisky, którą zamówił. Przez tamte kilka godzin był jednak świetnym przyjacielem. Pamiętam dziewczę z Woodstocku, sprzed wielu lat. Była niezwykle piękna, nienaturalna wręcz w tłumie zakurzonych, pijanych potępieńców. I płakała. Z nią również spędziłem jedynie kilka godzin. Nie pamiętam nawet jej imienia, może nawet nigdy nie spytałem. Odnajduję coraz więcej wspomnień. Czasem są to pseudonimy, czasem twarze. Też ich znajdziecie. Ludzi równie bliskich, co obcych.
Zawsze najlepiej pamiętamy tych, którzy nie zdążyli zrobić niczego złego.

0 komentarze:

Prześlij komentarz