niedziela, 6 lipca 2014



Chcemy nowego świata! Pięknego świata! - krzyczy lud. 
Rośnie nowe miasto. Powstają identyczne osiedla zwieńczone bramą i ochroniarzem w mundurze. Przestrzeń staje się wyprasowana, opatrzona atestami i regułami gry. Aglomeracja stopniowo zyskuje estetykę modelowych domów ze szklankami przylepionymi do blatów. 
Mało! - wrzeszczy lud - Chcemy pięknych ludzi! Pięknego stylu życia! Niech jest fit! Trendy! 
Maszeruje pochód nowoczesnych mieszkańców. Spijają kawę z tekturowych kubków na wzór zachodniego raju. Zapełniają dni w kalendarzach kosmetyczkami i personalnymi trenerami. Mężczyźni, rozmawiając z kobietami, chowają dłonie w kieszenie z podpatrzoną na filmach nonszalancją. Mamy wszak nową kulturę, kulturę obowiązkowego szczęścia i plastikowego uśmiechu. Zresztą w ten sposób łatwiej ukryć wstydliwy nagle fakt szorstkich od pracy dłoni. 
A ja mam w dupie.
Nie potrafię zrozumieć rozrastającej się, wypaczonej formy amerykanizmu. Andrzej Pilipiuk w Czerwonej gorączce opisywał komunizm jako rozprzestrzeniający się wirus. Amerykanizm nosi podobne znamiona. Pojedyncze zachorowania stały się nagle epidemią.
Nie jestem nawiedzonym wrogiem kultury importowanej. Z całego serca popieram to, by świętowano u nas Halloween. Niezmiernie cieszy mnie fakt, że pojawiły się knajpki jak Mad Mick i skutecznie zmieniły wizerunek hamburgera. Problem widzę dopiero w ludziach, którzy żrą je w czapkach na głowie. To bardzo ładnie, że zaczynamy zwracać uwagę na to, co jemy. Zwłaszcza że współczesną szynką można napędzać reaktory w łodziach podwodnych. Jeśli jednak mam ochotę na fryty z sosem serowym, to chcę je zjeść bez słuchania opowieści o niezdrowym żywieniu i mitycznych Europejczykach, co żrą sałatę jak króliki i zapijają ją mineralną. Miasta powinny być remontowane, by nie wyglądać jak rumowiska. A idea zamkniętych osiedli nie jest głupia, niektórzy odczuwają potrzebę izolacji lub chcą zaspokoić parweniuszowski snobizm. Bawi mnie jednak zachwyt instytucją ciecia sprawdzającego codziennie rano, czy śmieci w worku są posegregowane. 
Problem widzę w tym, że amerykanizm zaczyna być ukazywany jako remedium na całe zło świata, jedyna słuszna linia i cud w jednym. Jakby był ogniem, którym należy wypalić plugawą, donatanowską słowiańszczyznę z narodu. 
A ja mam w dupie.
Lubię polskość. Nasz upór i ułańską fantazję. Szczere mordy w autobusach i na ulicach. Wszystkie te serwus chłopie! i powitania, po których niemal pękają kręgi piersiowe. Kobiety, które balansują na granicy czułej damy i sierżanta Marines. Wódeczkę pitą na raz w instynktownie równym tempie.
Czy potrzebujemy obcej kultury? Potrzebujemy. Kto twierdzi inaczej, ten kiep i niech nie waży się ubierać w święta choinkę, bo to germański, przejęty zwyczaj. Potrzebujemy przeciwwagi, by nie tonąć w zamiłowaniu do martyrologii i cebulactwa. Potrzebujemy obcych wpływów, by oduczyć się wreszcie podpieprzania żarówek z hoteli.
Czy chcemy obcej kultury? Chcemy. Chcemy oryginalnej Coli, skateparków, płyt Black Sabbath i absyntu. Amerykańskich ciuchów, japońskich telefonów i ciast dyniowych. Ba! Chcemy nawet mody na bieganie (z wyłączeniem spamu Endomondo).
Problem zamyka się w tym, by wszystkie te dobra pozostały dobrami importowanymi. By współgrały z naszą tożsamością zamiast ją wypierać. Karczowały nasze przywary, ale nie zastępowały ich innymi.
By ulice Manhattanu pozostały w Nowym Jorku.

0 komentarze:

Prześlij komentarz