niedziela, 15 czerwca 2014


Wena to kapryśna suka. Gdy tylko gonią terminy, życie nadziewa was zapierdolem i coraz mniej wierzycie w to, że możecie przetrwać ten koszmar, wena siada na kolanach, mruczy w ucho albo w ogóle opiera się o klawiaturę, wypina i krzyczy weź mnie!. Spróbujcie jednak chcieć pisać... móc pisać. Wenę boli głowa albo jedzie odwiedzić swoją matkę, ewentualnie postanawia się obrazić. Nie pomoże butelka porto, słuchanie Wagnera ani patrzenie w gwiazdy. Wszyscy wielcy pisarze mieli swoje zasady tworzenia. Hemingway na przykład - o ile mnie pamieć nie myli - pisał o świcie i to w pozycji stojącej. Inny literat (jakiś Japończyk) siedział dziesięć minut przed pustą stroną i skupiał się na pisaniu, nawet jeśli nie miał pomysłu. Następnie robił dziesięć minut przerwy i nie stawiał ani jednej litery mimo napadów twórczego szału. Wszystkich pisarzy łączy jedno: jeśli nie są w stanie urodzić tekstu idą do knajpy i mają całą literaturę w dupie. Jako bloger nie mam tak dobrze. Gdybym postanowił przez miesiąc nie napisać ani słowa, po powrocie miałbym statystyki jak Ghana PKB i rywalizowałbym najwyżej z Pamiętnikiem Hermiony i Moim życiem Małgosi z Zapizdówka Górnego koło Pacanowa.
Internet pełen jest dobrych rad dla blogerów. Jedni idą pobiegać, by się dotlenić i oczyścić umysł, drudzy czytają inne blogi w poszukiwaniu inspiracji. Gdybym chciał biegać za każdym razem, gdy nie mam weny, to mógłbym już wziąć udział w olimpiadzie. Szukanie inspiracji na blogach też nie jest moim ulubionym sportem. Pozostaje więc intelektualna masturbacja z plastikową siatką na głowie, a potem próby samozapłodnienia i bolesny poród w postaci tekstu. 
Przedstawiam okres prenatalny tekstu powstałego przez samozapłodnienie:

Pierwszy trymestr

Hitchcock rzekł kiedyś, że Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. Podobnie jest z pierwszym trymestrem. Najpierw orientuję się, że od ostatniego tekstu nie upłynęły trzy dni, a dwa tygodnie. Następnie sprawdzam statystyki bloggera. Dlaczego bloggera? Ponieważ są fałszowane na moją korzyść, a nie chcę dostać zawału, który zapewniłby mi zbyt dokładny Google Analytics. Widząc, że ilością czytelników mogę konkurować z takimi molochami jak gazetka parafialna w podkieleckiej wsi, gdzie jest stu mieszkańców, a czytać potrafi ksiądz proboszcz, sołtys i co druga osoba w każdym domu, rozpoczynam z bojowym nastawieniem walkę o utracone dusze czytelników. Chyba że nie zdążę wyjść ze stanu katatonii. Przez następną godzinę krążę po mieszkaniu jak wujek Zbyszek wokół krzesła na weselnej zabawie z wodzirejem i szukam w głowie pomysłu. Przeglądam szkice na blogu, szkice w zeszycie popełnione podczas ćwiczeń i szkic kopalni, który wpadł mi gdzieś w ręce. Daremnie.
Tym urządzeniem dostarcza się górnikom w szybie kopalnianym wodzionkę, rolady i płyty ze śląskimi hitami disco
Następna faza to szukanie tematu w internecie. Budka Suflera nie kończy niestety kariery co tydzień. Artykuły, do których można dopisać komentarz i mieć fajrant, również są coraz rzadsze. Nawet koleżanki nie mogą mnie uratować, bo na Facebooku zostawiłem tylko te, które nie czytają Bravo, Joy i całej reszty, a co za tym idzie, nie mają śmiesznych poradników uczuciowych i seksualnych. Desperacko przeszukuję więc pamięć i wyobraźnię w poszukiwaniu jakiegokolwiek idiotyzmu, który będę mógł opisać. Najgorzej jest latem, kiedy pod oknem zbiera się cały kwiat emerytowanego górnictwa ze skrzynią Harnasia, a w dodatku buda z parasolem, którą ktoś dowcipnie nazwał knajpą, zaczyna swoje letnie wieczorki taneczne. Wodzionka, wodzionka suchy chlyb i wody szklonka na zmianę z Ich Troje. Śląskie opowieści w wykonaniu nawalonych Jorgusiów i Sztefanów. Upał. Drące pysk dzieci. I pusta strona. Wodzionka, Jorguś. Dzieci. Powiedz, powiedz czemu..., Zygmunt, mosz cigareta?, dzieci płaczą. Wstań powiedz nie jestem sam, dzieci płaczą głośniej, Moplikiem se jada na szychta, Jorguś, robimy gryla?..A mosz wuszt? Mój sokole, pytaj o mnie nurtów bystrych...

Drugi trymestr

Roboczy tytuł tekstu ukazuje się na ekranie. Prawdopodobnie i tak go nie zmienię, ale zawsze miło pomyśleć, że cokolwiek jest tu tylko roboczo. Układam palce na klawiaturze, strzelam stawami i...nic. Przez kolejne minuty obserwuję mrugający kursor, nie potrafię zlepić z sensem nawet dwóch linijek. Wreszcie popełniam pierwsze wersy tekstu. Zaczynam rozumieć, co czuje absolwentka ASP rzeźbiąca po studiach nożem w kebabie. Łapię się na tym, że piszę dwa zdania, a usuwam trzy. Równocześnie cały świat przypomina sobie o moim istnieniu. Pies nagle stwierdza, że umrze, jeśli nie wyjdzie na spacer, papierosy się kończą, kilkanaście osób postanawia spytać, co u mnie albo jakaś znajoma dzwoni, bo się nudzi na przystanku. Ewentualnie ktoś z mojego towarzystwa pijany w trzy dupy próbuje mi opowiedzieć, jak spędził wieczór... 
Jeden armagedon później odzyskuję spokój ducha. Łączę ze sobą kolejne kawałki tekstu. Jestem skoncentrowany głównie na tym, by ich przypadkiem nie czytać. Kątem oka obserwuję zegar. Wiem, że muszę szybko skończyć. Inaczej pozostanie mi publikacja jutro, a to oznacza uprzednie  przeczytanie jej i w konsekwencji usunięcie. Zaczynam współczuć Luiz, że będzie robić korektę tego Frankensteina pozszywanego z liter.

Trzeci trymestr

Bardzo współczuję Luiz. Ulżyłbym jej i sam z grubsza wprowadził poprawki, ale wiem, czym to się skończy. Dopisuję ostatnie zdanie, przeszukuję namiętnie kolejne serwisy z darmowymi zdjęciami, dodaję etykiety. Znów mam przynajmniej trzy dni spokoju. Wysyłam enigmatyczne gotowe i beztrosko wychodzę na ulicę. Mógłbym przysiąc, że słyszałem wrzask Luiz, która zobaczyła tego potwora czekającego na korektę. 
Cokolwiek napisałem, i tak było lepsze niż Kroniki Ferrinu.

0 komentarze:

Prześlij komentarz