piątek, 6 czerwca 2014




Wpadła mi w ręce jeszcze zimą. Obiecywałem sobie po niej naprawdę wiele. Czegoś w rodzaju opowiadań Sapkowskiego, gdzie bohaterem jest połączenie Jaskra i Geralta, a całość wepchnięto w miłą memu sercu wikińską Skandynawię. Specjalnie trzymałem ją miesiącami nieczytaną, by zaliczyć treść jednym ciągiem. Jak butelkę whisky, którą zostawia się na specjalną okazję.

Autor Skalda. Karmiciela kruków jest doktorem nauk historycznych, specjalistą od średniowiecznej Skandynawii. To pozwoliło mi wierzyć, że książka będzie wolna od tego, czym w fantastyce gardzę - cnych rycerzy, smoków, herosów i mieczy z dziwnymi nazwami. Nie zawiodłem się. Skandynawia Malinowskiego to ponura kraina, gdzie władcy zarzynają się o władzę i bogactwa, cnotliwości nie ma nawet w śladowych ilościach, a chrześcijańscy misjonarze budzą co najwyżej rozbawienie. W skrócie mówiąc: realia historyczne zachowane zostały stuprocentowo.
Zresztą w całej książce fantastyki jest tyle, ile w dawnych wierzeniach. To kolejny plus.
Tytułowy bohater to pijaczyna, rębajło i cwaniak. No i poeta. W teorii ma więc wszystkie cechy potrzebne porządnej postaci w literaturze. Problem w tym, że wyszedł dziwnie płaski. Dobrą książkę można poznać po tym, że bohaterowie zapadają w pamięć, a człowiek bezwiednie przejmuje ich maniery językowe. Skald jest zwyczajnie bezbarwny.
Książka składa się właściwie z trzech luźno związanych ze sobą opowiadań. Cytując obwolutę książki: Ainar samolubnie wywoła małą wojenkę, by tylko dla siebie zdobyć pokaźny skarb. Potem schroni się przed krwawą zemstą na Wyspie Lodów, gdzie zmierzy się w pojedynku na pieśni z upiorem draugiem. W końcu wyląduje na Wyspie Irów, a tam opat pewnego klasztoru poprosi go o wyjaśnienie zagadki morderstw dokonywanych przez powabnego kobiecego demona. Przy okazji Skald będzie musiał stawić czoło tajemnicy z własnej przeszłości.
Pierwsze z nich, jakkolwiek krótkie, jest naprawdę udane i przyjemne w odbiorze. Drugie niestety wyraźnie słabsze. Bardzo dobrze wymyślone, jednak wyraźnie czegoś mi brakowało przy czytaniu. Tak jakbym jadł BigMaca bez sera i sosu. Po jego lekturze jesteśmy na stronie 150. Zaczyna się 270 stron cholernej nudy - tylko tak mogę nazwać ostatnią historię. Gdyby autor zamiast opowieści o Wyspie Irów postanowił dopisać jeszcze trzy osobne krótsze historie, moja ocena byłaby o wiele wyższa. Tymczasem zamiast wykorzystać urok wikińskiej epoki i samego bohatera, wepchnął go do zakonu, gdzie zaczyna rozwiązywać zagadkę morderstw. Przez blisko 300 stron jesteśmy zamknięci na terenie klasztoru, zadajemy pytania, włóczymy się i słuchamy przerażonych albo niechętnych nam mnichów. Dopiero zakończenie robi się znów - choć bez ekscytacji - interesujące. Biorąc pod uwagę jednak to, że autor jest debiutantem, który dotychczas publikował jedynie prace naukowe, nie zamierzam go skreślać. Zwłaszcza, że powstaje następna część Skalda. Zrozumiałe jest, że instynkt historyka nieustannie podpuszcza go, by - zamiast akcji - ukazywać kulturę minionej epoki. Tu dochodzimy do kolejnej cechy książki. Jest niezwykle bogata w historyczne nazwy, określenia i inne detale. Dla mnie osobiście była to zaleta, bo lubię fachową wiedzę. Osoby, które nie są wybitnie zakochane w epoce wikińskiej, mogą jednak z początku czuć się przygniecione ilością konungów, drengskaprów, tirrów, drottinnów i innych nazw. A także kwiecistych opisów moczu Magniego, czyli deszczu. Tak, Magniego. Imiona bogów zostały zmienione lub zastąpione przez przydomki. Autor zamieścił zresztą na końcu książki spore wyjaśnienie. Niewiele warte, bo - jak sam przyznaje - postanowił kreować własną wersję wierzeń, korzystając zarówno z przekazów z X wieku, jak i późnośredniowiecznych (a więc skrajnie przerobionych przez chrześcijaństwo) ustaleń XX-wiecznych badaczy. I własnej wyobraźni. Nie liczcie więc, że nabierzecie przy lekturze wiedzy o mitologii nordyckiej. A już na pewno nie próbujcie się nią chwalić, bo za wyniesiony z lektury obraz Freyi możecie przypadkiem zebrać kopa w dupę od kogoś, kto poczuje się urażony. Na przykład ode mnie.
Ostatnia uwaga jest taka, że poleciłbym autorowi jakiś kurs opisywania organów rozrodczych. Te wszystkie berła i młoty przypominały mi od razu Bibliotekoszparkę autorstwa MNQ i kustosza wchodzącego do jej wilgotnego magazynu starodruków
W skrócie: Świetne realia, bohater z niewykorzystanym potencjałem, dwie krótkie historie i jedna koszmarnie nudna. Można przeczytać, ale jeśli ominiecie Skalda, niczego nie stracicie. 


0 komentarze:

Prześlij komentarz